sobota, 2 maja 2009

Delhi

13-19.03.2009

Delhi. Kazde duze miasto na samym poczatku przygniata swa nieogarnietoscia i zgielkiem.

Ucieczka przed riksiarzami, taksowkarzami i reszta naciagaczy, co najmniej kilka prob wypytania o droge i w koncu wkraczamy do dzielnicy waziutkich uliczek, tysiaca straganow, malych sklepikow i hotelikow. Miejsce to wyglada, jakby zostalo zbudowane zaraz po odzyskaniu niepodleglosci i odtad pozostawione samo sobie. Od czasu do czasu udaje mi sie dostrzec spod blota i smieci kawalek asfaltu – wspomnienie dawnej swietnosci.

Oto Pahar Ganj – glowny bazar miasta.

Pokoje kosztuja srednio 200-250 rupii, wiec mamy ambicje znalezc taki za 150. W koncu nam sie udaje. Hotelik ma klatke schodowa w ksztalcie spirali – tak waska, ze ledwo przeciskamy sie z naszymi plecakami (namiot szoruje jednoczesnie po lewej i prawej scianie).

Jeszcze nie wiemy, ze spedzimy w nim caly tydzien. Jeszcze mamy naiwna nadzieje, ze uda sie zlozyc wszystkie dokumenty potrzebne do wiz w ciagu dwoch dni i uciec z ochydnego, wielkiego miasta ;)

*
Gdy schodzimy na dol zalatwic formalnosci (po dwa dlugie formularze plus zdjecie, zeby moc wynajac pokoj...), spotykamy Jure – Rosjanina z Moskwy. Jako ze w naszym pokoju sa trzy lozka, proponujemy zeby sie do nas przeniosl. I tak oto nastepne trzy dni spedzamy razem.

Jura to dopiero jest przypadek... :) Jest szczegolnym rodzajem Wypasanca. Nie praktykuje medytacji, lecz narkotyzowanie sie. I rzeczywiscie - haszysz z LSD rozszerzaja mu percepcje ze hej. Niektore odkrycia, jak np to, ze banany mozna obierac na dwa rozne sposoby, na zawsze zmieniaja moje zycie...;) Ale trzeba mu przyznac, ze jest bardzo uwaznym obserwatorem i niezle rozgryzl Hindusow. Dzieki niemu chyba lepiej ich zrozumielismy. Zdradzil nam tez kilka sposobow, jak podejsc ich przy targowaniu, z czego Zuza skwapliwie korzysta ;)

Jura to pogodny chlopak, czesto powtarzajacy, ze jest szczesliwy. Ale z urywkow jego opowiesci mozna zbudowac sobie tez troche inny obraz... Corka, ktora zobaczyl tylko raz w zyciu, zupelnie zerwane wiezi z rodzicami, dziwne relacje z kobietami, codzienna harowa w firmie prawniczej i szukanie wytchnienia w chemii...

*
Wiekszosc czasu spedzamy w ambasadach (o tym w oddzielnym wpisie) albo tu, gdzie mieszkamy – na bazarze. Mozna tu pewnie spedzic dlugie tygodnie i codziennie spotykac cos nowego interesujacego.

Najbardziej charakterystyczna cecha Pahar Ganj jest tlok (czasem sami piesi sie nie mieszcza, a do pieszych trzeba dodac jeszcze riksze, tuk-tuki, samochody i krowy) oraz niekonczaca sie rzesza ludzi, ktorzy zaczepiaja cie po drodze. Glownie sa to sprzedawcy. „Toilet paper?”. „No, thanks”. „No? Why?????” – dziwia sie pelni oburzenia, jakby kupienie papieru byl obowiazkiem kazdego turysty. Czasem sa juz naprawde zdesperowani: (placzliwie) „Sir, what can I sell you???”, albo (wladczo) „Sir, I am here! Listen to me!” Czasem sa tez przebiegli... „Skad jestes? Dlugo w Indiach? Lubisz gory? Ja jestem z Kaszmiru, tam sa piekne gory... Chcesz zobaczyc zdjecia?” Nie, dziekuje, wiem ze zdjecia sa w twoim sklepie, gdzie bedziesz chcial mi sprzedac sto rzeczy, ktorych nie potrzebuje :)

Czasem po prostu chca pogadac, pocwiczyc angielski. Spotykamy takiego jednego. Wypytuje o rozne sprawy, na ustach usmiech, w oczach dozgonna przyjazn. Nagle jednak mina mu powazniej i bez slowa od nas ucieka... Niedaleko zatrzymaly sie trzy blond amerykanki – na pewno rozmowa bedzie ciekawsza :)

Zaczepiaja tez oczywiscie zebracy. Ale na ten temat nic ciekawego powiedziec chyba nie potrafie... Moze tyle, ze pierwszy raz w zyciu widze ludzi chorych na trad...

*
Nie sposob nie wspomniec tez o sklepikach. W indiach jest podobno bardzo niskie bezrobocie. Jak to mozliwe w tak przeludnionym i slabo rozwinietym kraju? Otoz po prostu prace, ktora moze wykonac jedna osoba, wykonuje osob kilka. I nie jest to rozwiazanie sztucznie narzucone, jak w komunizmie. Oni sami z siebie organizuja sobie zycie w ten sposob. Sa wiec np ludzie, ktorych jedynym obowiazkiem jest otwieranie/zamykanie drzwi. W najmniejszych sklepikach pracuje po kilka osob. Najfajniej widac to w sklepach z dywanami. Na podlodze siedzi zaturbaniony Sikh albo „bialy” hindus, wokol niego 3-4 „ciemnych” hindusow z nizszych kast i... siedza. Pija herbate, pala papierosy, rozmawiaja – po dywany rzadko ktos przychodzi. Ale prace ma 5 osob.

Lecz jesli pojdzie sie do bardziej ekskluzywnej dzielnicy, w sklepach towarow jest wiecej, a obslugi mniej. I widzi sie juz tylko ludzi o jasnej karnacji... I wszedzie czuc perfumy – co chwile ktos lata z flakonikiem i pieczolowicie spryskuje sklep i ulice przed sklepem.

A u nas, na Pahar Ganj, sprzedawcy lataja z miotelka – ciagle trzeba omiatac towary z wszedobylskiego pylu...

*
W tym miejscu mialo byc kilka historyjek ilustrujacych "dusze" Hindusow, ale uzupelnie ten fragment w przyszlosci. Inaczej nie wiem jak dlugo musialbym czekac z opublikowaniem tego wpisu ;)

W zamian - wiele mowiace zdjecie:


*
Oprocz Hindusow na uliczkach bazaru spotkac mozna oczywiscie takze bialych. Spotykamy m.in Arka (o ktorym pozniej), starego acz jurnego Greka, ktory zawsze ma jakas fajna opowiesc „co to nie on” oraz... Celine i Mathiasa! Szwajcarow, ktorych poznalismy na granicy Pakistansko-Indyjskiej. U nich nic nowego – wciaz stacjonuja na granicy i od 48 dni tocza heroiczna walke o pozwolenie na wjazd do Indii dla swoich osiolkow (dla odmiany po heroicznej walce o pozwolenie na wyjazd z Pakistanu). W miedzyczasie przyjezdzaja do Delhi udzielac wywiadow (tu tez powoli staja sie slawni;) i uderzac do coraz to wyzszych oficjeli. Niedlugo maja spotkac sie rzecznikiem prasowym premiera. Ale bez lapowki pewnie i tak nie da rady. Bo prawo to prawo – ktos sie zagapil i o zwierzetach jest wspomniane tylko w przepisach dot. ruchu morskiego i powietrznego. Moga wiec wwiezc te osiolki tylko statkiem albo samolotem. Tzn teraz nawet tego nie moga, bo nie wpuszcza ich juz z powrotem do Pakistanu. Paragraf 22 to pikus.

Razem z nimi, oraz spotkanymi pod ambasada Pakistanu Bernardem i Andrzejem, trzymamy sie razem do konca pobytu w Delhi.

Bernard jest Niemcem. Ktoregos dnia cos nam kupuje, a gdy chcemy oddac mu pieniadze, wykreca sie, wykreca, az w koncu mowi „To i tak nie moje pieniadze, tylko rzadu niemieckiego”. Bo Bernard jest na bezrobociu i co miesiac dostaje taki zasilek, ze glowa mala. To nic, ze od kilku miesiecy jest poza granicami kraju i ani mysli szukac roboty. Fajnie jest byc Niemcem :)

Andrzej jest korespondentem Tygodnika Powszechnego (i kazdego innej gazety i telewizji, jesli cos od niego chca;). Byl na wojnie na Sri Lance, a teraz wybiera sie do Pakistanu i Afganistanu pisac o Talibach. W Delhi tworzyl ten felieton. Jesli wydaje wam sie, ze mozna napisac lepszy, wezcie pod uwage, ze zawsze, gdy Andrzej chcial sie zabrac za pisanie, jakas niewidzialna sila wsadzala mu do reki flaszke whisky i przyprowadzala do rozowosciennego pokoju rodakow ;)


*
Owi rodacy to szczegolny przypadek na Pahar Ganj ;)

Dziewczyne najczesciej spotkac mozna, gdy robi uzytek ze swych zdolnosci kupieckich. Targuje sie bezwzglednie. Sprzedawcy bledna na jej widok, rwa sobie wlosy z bezsilnosci, wychodza na zaplecze brac srodki uspokajajace – na Zuzannie nie sa w stanie zarobic... Zuza za to blednie na widok indyjskiej bizuterii i niskich cen. Kto ja zna, ten zna jej umilowanie do badziewi. I ten nie zdziwi sie, ze do swojego bez mala 30kg bagazu nie wahala sie dorzucic 2,5kg koralikow :)

Gdzies niepodal Zuzy zazwyczaj przyuwazyc mozna brodatego chlopaka, spiewajacego na caly glos polskie piosenki religijne, które zapamietal z podstawowki. Ale nie pytajcie dlaczego to robi :) Mozna sie tylko domyslac, ze ma frajde z tego, ze moze tu robic cokolwiek, a i tak nikomu nie wyda sie to dziwne. Mozna wygladac i ubierac sie tak, jak ma sie ochote. Smieci mozna wyrzucac wszedzie, gdzie ma sie ochote. Sikac mozna prawie wszedzie, gdzie ma sie ochote. W pociagach wprowadzili zakaz palenia i co? Ktos nam opowiada, jak ludzie pobili konduktora, ktory chcial komus wlepic mandat za palenie. To nic, ze sami byli niepalacy – liczy sie wolnosc!

*
Raz poszlismy ogladac zabytki... Ilustracje jedynych ciekawych rzeczy ponizej:


Slynny meczet jakis tam. I dziad przed meczetem. Pilnuje zeby wszyscy zdejmowali buty. Wobec bialych wyrozumialy, ale wobec „swoich” raz uzyl tego kijka :)


Slynny Czerwony Fort. Fort nudny jak flaki z olejem, ale spacerujac wzdluz murow nagle zdajemy sobie sprawe, ze od kilku minut bylismy zupelnie sami – zadnych Hindusow dookola. Szczescie na naszych twarzach nie jest udawane ;)


Uliczny koncert


Na zblizeniu widac, jak skrajne emocje budzi muzyka...

*
Zostala jeszcze jedna rzecz do napisania - czuje sie w obowiazku ostrzec wszystkich przed zabieraniem do Indii czekow podroznych :)

Najpierw trzeba znalezc bank, ktory chociaz teoretycznie takie czeki realizuje. Wiem ze robi to Bank of India. Niestety znalezienie czegokolwiek w kilkunastomilionowym miescie, w ktorym domy nie maja numerow, jest naprawde trudne. GoogleMaps podpowiada mi przyblizone polozenie. Ale na miejscu zadni miejscowi nie maja pojecia o czym mowimy. Takze spedzamy mnostwo czasu w skrajnie wymeczajacej „dzielnicy finansowej” i nic z tego nie wychodzi...

Wracajac, znajdujemy przypadkiem oddzial Bank of India w zupelnie innym miejscu. Juz nieczynne. Ide wiec nastepnego dnia. Pani odsyla mnie do piwnicy. W piwnicy kilkanasie, moze kilkadziesiat biurek. Pan z wasami i mina wszechmogacego urzednika mowi, ze takich rzeczy tu nie robia. „Ale ja wiem, ze robicie”. Pan sie krzywi i mowi, ze w poniedzialki nie obsluguja operacji w obcych walutach. „Ale ja bardzo potrzebuje pieniedzy dzis”. ”Idz wiec na pietro do firmy X, oni ci to zalatwia”. Na pietrze okazuje sie, ze firma X zajmuje sie transportem i czekow podroznych nigdy na oczy nie widzieli...

Nastepnego dnia, wracajac z ambasady Iranu, trafiamy na glowny oddzial banku. Okazuje sie, ze pierwszego dnia bylismy zaledwie kilkanascie metrow od niego (coz, nawet ludzie, ktorzy dzien w dzien pracuja tuz obok, nie mieli pojecia ze ten bank tam jest :).

Probuje wiec szczescia. „Przykro mi, nie obslugujemy czekow podroznych”. „Wiem, ze obslugujecie – mozecie zadzwonic do American Express, to wam wytlumacza, ze obslugujecie”. „No dobrze, prosze usiasc”. Po pol godzinie wola mnie do siebie inny pan. Oczywiscie z wasami. Oglada te czeki, oglada... „Musze miec ksero paszportu, ale tu nie ma kserokopiarki, prosze przyjsc pozniej z kserowkami”. „Ale ja nie znam miasta, nie wiem gdzie moge to zrobic, na pewno sie zgubie. W takim wielkim, bogatym banku na pewno znajdzie sie jakas kopiarka...”. Pan wzdycha i wola mlodego chlopaka. Chlopak zabiera paszport i po 5 minutach wraca z kserowkami. Musze za nie zaplacic. Ale to nie koniec. Pan mowi, zebym teraz poszedl z tymi kserowkami do pobliskiego kantoru i tam wymienil, bo to kantor wspolpracujacy z bankiem. „Ale ja nie wiem, gdzie to jest. I tam pewnie odesla mnie z powrotem tutaj. Prosze zalatwic to od reki”. Odpowiedzia jest krecenie glowa i patrzenie w sufit z mina „nic nie poradze”... Wiec powtarzam to samo jeszcze raz. Potem powtarzam to samo jeszcze raz... Cierpliwie i spokojnie... I jeszcze raz...

Pracownicy banku zaczynaja baczniej przygladac sie mojej glowie. Tak moi drodzy, to aureola...

W koncu pan wzdycha, wola kolegow i biora sie do roboty. Nie wiem ile formularzy trzeba wypelnic i podstemplowac, ale trzem osobom zajmuje to jakies 20 minut. W koncu dostaje gruby plik banknotow. Nie dolarow. Rupii... Ale jestem juz tak zmeczony, ze macham na to reka – grunt ze mam pieniadze.

*
Co moge napisac na koniec? Delhi okazalo sie jednk nie takie straszne. Tu tez lubilem byc :)

niedziela, 26 kwietnia 2009

Droga do Delhi

12/13.03.2009

Ale do Delhi dojechac to nie taka prosta sprawa…

Na dworcu zastajemy kolejke do okienka, wiec Ola doradza nam zeby kupic bilety po prostu w trakcie jazdy od autobusowego biletera. No fakt, czemu nie.

Siadamy wiec i jedziemy. Autobus zatrzymuje sie w kazdej kolejnej miejscowosci i niedlugo robi sie spory scisk. Przychodzi bileter. Mowimy, ze chcemy do Dehli, a on jakos podejrzanie zaczyna krecic glowa... Ktos lamanym angielskim tlumaczy nam, ze… autobus jest pelny, biletow juz kupic nie mozna i musimy wysiasc w najblizszym miescie. He he, coz, bywa i tak…

Nagle z tlumu stojacych ludzi wychyla sie glowa mnicha i cos do nas mowi… Przez kolejnych tlumaczy dowiadujemy sie, ze mnich ma akurat dwa bilety do Dehli, ale z jakis powodow nie moze tam jechac i zaraz wysiada. Oczywiscie bilety odkupujemy – los nam sprzyja :)

Zapadamy w sen. Gdy sie budze, stoimy na poboczu. Czesc ludzi siedzi, czesc wychodzi, czesc kreci sie niespokojnie tam i z powrotem. Probuje dowiedziec sie o co chodzi, ale nagle jakbym stal sie niewidzialny… W koncu ktos mi mowi, ze autobus sie zepsul i musimy sie przesiasc. Budze Zuze i na wpol jeszcze spiacy ide na dach po plecaki.

Po czym z dachu obserwuje, jak podjezdza nowy autobus, ludzie wbiegaja do srodka i autobus odjezdza. Zupelnie jakbym wciaz jeszcze snil…

Gdy schodze na dol, okazuje sie ze na lodzie zostalo jeszcze ok 10 osob. Siadamy wiec na poboczu i zatrzymujemy kolejne autobusy. A nuz ktorys jedzie do Delhi, ma wolne miejsca i nalezy do tej samej firmy co poprzedni (nikt nie chce placic drugi raz za bilety). Tyle ze jest srodek nocy i tych autobusow za duzo nie ma :)

Ale nic to. Zawsze mozemy przeciez przespac sie w namiocie, a rano pojechac autostopem :)

Odpowiedni autobus zatrzymuje sie w koncu po ok 2 godzinach. Rano jestesmy w Delhi.

Przed nami wazna misja – zdobyc wizy do Iranu i Pakistanu. A dostac Pakistanska wize w Indiach to podobno nie taka bulka z maslem :)

Daramsala

6-12.03.2009

W Daramsali spedzamy tydzien. Mieszkamy u Oli (kolezanki kolezanki Zuzy) i Kenjego, jej narzeczonego. Zuza wita go tybetanskim “Taszi Delek”, ale odpowiedzi brak... “Ech, ten moj akcent...” Ale to nie wina akcentu. Kenji po prostu jest Japonczykiem :)

Zuza odezwala sie do Oli kilka dni temu, a Ola od razu bez zadnych oporow zgodzila sie przyjac obcych ludzi w swe progi. Dzieki :)

Daramsala to niewielkie miasteczko zamieszkane przez Hindusow. Okolo 20 minut piechota pod gore znajduja sie budynki tybetanskiego parlamentu i rzadu na uchodzctwie. Troche dziwnie patrzy sie na ministerstwo spraw wewnetrznych nieistniejacego panstwa... Za parlamentem skreca sie w waska sciezynke, idzie wzdluz strumienia, mija studnie, gdzie Hinduski robia pranie, przecina niewielka lake i tam wlasnie stoi dom, w ktorym Ola wynajmuje pokoik.



A jesli pojdzie sie dalej pod gore, po ok 40 minutach dociera sie do miejsca, ktore na calym swiecie nazywane jest Daramsala, czyli tybetanskiej osady z siedziba Dalaj Lamy (a tutejsza nazwa to McLeod Ganji – zdaje sie, ze od nazwiska jej brytyjskiego zalozyciela). Osada sklada sie z grubsza z 4 ulic i najbardziej ze wszystkiego przypomina zwykla gorska miejscowosc wypoczynkowa. Gdybym sie wczesniej czegokolwiek spodziewal po tym miejscu, to na pewno nie tego, ze wszystko wyglada tak skromnie...

*
Jak wyglada nasz dzien codzienny?

Zaczac trzeba chyba od zastanawiajacej prawidlowosci – jak to sie dzieje, ze gdy spotkaja sie Polacy, od razu pojawia sie tez wodka? W Indiach akurat wodka jest rzadkim towarem, ale jest za to whisky. Kosztuje 1$ za 0,5l. Cena zaskakuje, ale tylko dopoki nie przeczyta sie skladu... Spirytus, woda i aromaty :) Przy okazji wcinamy “nasza” kielbase i Oli sledzie (przyszly do niej niedawno w paczcie bozonarodzeniowej – sie poczta troszke spoznila...) - prawdziwa uczta.

Nawiasem mowiac jest to nasz ostatni miesny posilek do tej pory. Miesa w ogole mi nie brakuje i jest mi z tym naprawde dobrze (Zuzannie tak samo). Mniej dobrze jest mojemu paskowi, bo do chwili, gdy wklepuje te slowa na bloga, musialem w nim wydrazyc juz 4 nowe dziurki - ale to zupelnie inna historia.

Czasem budze sie rano, zbieram cialo z podlogi, wychodze na balkon, zaciagam sie rzeskim powietrzem, nade mna wznosi sie osniezona gora, przede mna krzataja sie hinduscy rolnicy, za mna krzata sie rolnik japonski (bo Kenji w Japonii uprawia arbuzy:), po sniadaniu mam isc zrobic pranie nad rzeka… Taka sielanka, ze za trudno uwierzyc, ze to wszystko jest naprawde (nawet jesli pranie w koncu robie w wiadrze w kiblu ;).

Co poza tym?

Narzekamy na tlumy amerykanskich turystow, szlajamy sie w gore i w dol, odwiedzamy knajpy, swiete jeziora i wyklady slynnych tybetanczykow (najslynniejszy to oczywiscie Dalaj Lama;)


W japonskiej restauracji z panorama. Restauracja jest non-profit i caly dochod idzie na zbozna cele. Jesli bedziecie w Daramsali, to zajdzcie.


A tu nad swietym jeziorem. Jak sie nie da pojechac nad Ganges, mozna sie wykapac tutaj.


Zabawne, jak roznie mozna pokazac ta sama rzecz. Powyzej swiete jezioro wg Zuzy.


I swiete jezioro wg Michala.


Wyklad osobistego biografa Dalaj Lamy. Postac niezwykle ciekawa, lecz wyklad przerazliwie nudny i jalowy. Prawie zasypiam. Ale polowa sali slucha z otwartymi ustami – wszkakze to biograf samego Dalaj Lamy! ;)

*
Co jeszcze? Np uczestniczymy w modlach w Swiatyni buddyjskiej.

Wiekszosc czasu spedzam na obserwowaniu mnichow (oraz bialych – ale o tym pozniej) . Na poczatku wydaja sie jedna zwarta, czerwono-zolta masa, pograzana w medytacji. Lecz gdy popatrzy sie dluzej, wylaniaja sie indywidualnosci – a to ktos w zarowiastych skarpetach, a to ktos w gigantycznych okularach przeciwslonecznych rodem z lat 70-tych (oczywiscie na glowie, a nie na oczach), ktos drapie sie pod pacha, ktos drapie po plecach sasiada, ktos sasiadowi uparcie wierci palcem miedzy zebrami… A poza Swiatynia mnichow mozna czasem spotkac w kafejkach internetowych - z zapalem praktykuja buddyzm strzelajac do siebie nawzajem w grach komputerowych ;) Jednym slowem, mnisi to niezle zgrywusy!

Jest ich tu w Daramsali naprawde duzo, co oczywiscie nie dziwi. Nadaja uliczkom miasta wyjatkowego kolorytu:



*
Kolejnym po mnichach istotnym elementem tutejszego krajobrazu sa Wypasancy (od sanskryckiego “vipasana”, czyli medytacji).

Do Daramsali (i w ogole do Indii, ale tu jest ich wyjatkowo duze zageszczenie) przybywa mnostwo bialych w poszukiwaniu oswiecenia, sensu zycia itd. Czesc z nich podchodzi do sprawy powaznie i dojrzale. Ale wielu wydaje sie, ze jesli ubiora sie w orientalne ciuchy i posiedza po turecku, oswiecenie przyjdzie samo.

Takze codziennie widujemy kobiety w odswietnych strojach tybetanskich, ktore wygladaja prawie tak groteskowo, jakby przyjechaly do Krakowa, przebraly sie w stroj krakowiaka i lataly z lajkonikiem pod pacha (dodatkowo smieszne jest, jesli nie wiedza co zrobic z kadakiem i nosza go jak apaszke). Sa tez ludzie, ktorzy czekajac w knajpie na jedzenie, siedaja po turecku, unosza oczy ku sufitowi i “medytuja” (“patrzcie jaki jestem uduchowiony, a wy nie, ommmm”). Albo obrazek ze Swiatyni: mnisi sa wyluzowani, garbia sie, drapia, szepcza do siebie, a biali – idealny kwiat lotosu, plecy jak struna, przymkniete oczy i delikatny usmiech widzacego swiatelko w tunelu...

Jak sie latwo domyslic, sa dla nas Wypasancy niewyczerpanym zrodlem zartow :)

Bo uduchowienie, to nie umiejetnosc medytowania w dowolnym miejscu o dowolnym czasie, tylko spokoj ducha, ktory pozwala na widzenie rzeczy takimi jakie sa i na spontaniczne okazywanie dobrego serca innym... (tylko nie piszcie, ze gadam jak Amelia :D )

No ale to jest latwiejsze:


Oraz kursy tego typu:


:D

Mialem tez zdjecie “ashramu” dla Wypasancow, ale cos z nim sie stalo. Ashram to po hindusku pustelnia, gdzie mozna w spokoju oddawac sie medytacji. Tak wiec, zeby zarobic w Daramsali, wystarczy zbudowac bude z blachy (niekoniecznie na pustkowiu) i napisac ze to ashram. Wypasancy beda placic, za to ze moga tam siedziec przez miesiac i medytowac, zywiac sie woda i salata :)

*
W niedziele do Daramslali przybywa Jego Swiatobliwosc (Tybetanczycy nie mowia “Dalaj Lama”, tylko zawsze “His Holiness”). Z samego rana ma przewodniczyc modlom w Swiatyni.

Zuza zrywa sie przed wschodem slonca, zeby stanac w kolejce. Mi sie nie chce wstawac tak wczesnie. Gdy przychodze do Swiatyni, Zuzy nigdzie nie widze, ale kolejka ma najwyzej 20 osob :) Okazuje sie, ze ja moge wejsc, ale moj aparat juz nie... I nie moge zostawic go w depozycie, jak poprzeniego dnia, bo gdy przyjezdza Dalaj Lama depozyt likwiduja... Wychodze wiec poszukac jakiejs knajpy, zeby zostawic torbe, ale jeszcze wszystko zamkniete.

Potem sie dowiaduje, ze Zuza tez nie mogla znalezc nic otwartego, wiec zostawila aparat w kupie starych lisci. To sie nazywa desperacja :) Ja az tak zdesperowany nie jestem. Wrecz odwrotnie. Staje na ulicy i mysle, jak bardzo mi sie nie chce uczestniczyc w tym calym tloku. Dalaj Lame juz widzialem (zreszta samo patrzenie mnie nie kreci...), a i nie sadze by jego mantrowanie bylo dla mnie jakos bardziejsze niz czyjekolwiek inne...

Tak wiec postanawiam pomedytowac, ale po swojemu. Kupuje osiem bananow na sniadanie, do torby pakuje placek na obiad i wyruszam zdobyc gore, ktora kroluje nad Daramsala.




Wycieczka bylaby fantastyczna, gdyby nie jeden szkopul. Na gore wchodzilem 4-4,5h, a schodzilem 6h... Znowu kolana. Ledwo doczlapalem do domu. Nigdy wiecej gor dopoki jakis lekarz nie zrobi z tym pozadku... :)

*
We wtorek, 10 marca, obchody 50 rocznicy powstania. Jednodniowy strajk glodowy, wyklady, plakaty, wieczorny marsz ze swiecami... Oraz wielka manifestacja, ktora gromadzi wiekszosc mieszkajacych w oklicy Tybetanczykow. Nas takze.


Porwany przez wiatr historii... Entuzjazm az mnie rozsadzal ;) Za to Zuza czula sie jak ryba w wodzie - latala z flaga polska i tybetanska wystajaca z torby i uwieczniala wszystko dla potomnych.


Ludzie podzieleni sa na grupki z ktorych kazda ma wlasnego “zagrzewacza”, ktory wykrzykuje wlasne hasla. “China, china, china, out out out”, "No more killing in Tibet", "Release Panchen Lama" (To jeden z najwyzszych lamow, ktory zostal uwieziony przez Chinczykow jako kilkuletnie dziecko, zaraz po odkryciu go jako reinkarnacji poprzedniego Panchen Lamy. Pewnie juz nie zyje). Tak, krzycza po angielsku, nie tybetansku... Zagrzewacze dra sie wrecz histerycznie, do zdarcia gardla. W kazde haslo wkladaja tyle sily, jakby mialo doleciec… no wlasnie, dokad powinno doleciec?

Ale czy kogos na swiecie interesuje ta manifestacja? Czy ktos ja zobaczy w telewizji? Watpie. Lecz na pewno wazna jest dla samych Tybetanczykow. Widza, jak wielu ich jest, ze razem, zjednoczeni wokol wspolnego celu, stanowia jakas tam sile. No i moga dac upust swojej bezsilnej zlosci...

Sama manifestacja moze i nikogo nie interesuje, ale i tak Tybet ma swietny marketing. Jesli kogos na zachodzie zapytac o zniewolone narody, najczesciej wymieni Palestynczykow i Tybetanczykow. Dalaj Lama, kilka slynnych filmow oraz Richard Gere robia swoje (Richard mowi o Tybecie zawsze, gdy tylko moze, a gdy przyjezdza do Daramsali, podobno zwykl sie przedtsawiac “Moze mnie znasz z telewizji, wiesz, wystapilem w paru filmach…” :).

Jesli mysli sie buddyzm – mysli sie Dalaj Lama. Jesli mysli sie Himalaje i nieskazona przyroda – mysli sie Tybet. A Tybetanczycy to ci, ktorzy dzielnie walcza tylko pokojowymi metodami, sa niezwykle uduchowieni, madrzy zyciowo i powinno sie brac z nich przyklad…

A to sa oczywiscie normalni ludzie z krwi i kosci. Na przyklad Zuze raz napastuje pijana dwojka na motorze (potem sie na tym motorze wywracaja, wiec Zu ma przynajmniej na koniec kupe smiechu). Ola tez ma kilka takich doswiadczen, lacznie z tym ze ktorys “z milosci” ugryzl ja w nos, a inny podrapal po plecach. Slyszymy opowiesci o czestych bojkach, takze na noze. Wiekszosc z nich ma bardzo bardzo powierzchowne pojecie o buddyzmie, ktore sprowadza sie do znajomosci kilku rytualow. Wszyscy uwielbiaja Dalaj Lame, ale najczesciej jako kogos w rodzaju idola albo bostwa – malo kto interesuje sie glebiej, tym co rzeczywiscie ma do powiedzenia. No i, szczegolnie na tybetanskiej prowincji, nikt sie nie interesuje polityka. Kazdy mysli tylko o wlasnym poletku. Czyli wciaz trwa to, co zgubilo Tybet kilkadziesiat lat temu – totalna izolacja i brak znajomosci swiata zewnetrznego (Dalaj Lama w jednej z ksiazek pisze, ze w latach 50-tych w calym Tybecie przebywalo 6 obcokrajowcow…).

Ale nie zmienia to wszystko 2 rzeczy.

Po pierwsze, wszyscy Tybetanczycy, ktorych ja osobiscie spotkalem, to przeuroczy
ludzie, pelni wewnetrznego spokoju i niewyczerpanych pokladow poczucia humoru :)

Po drugie – ich sytuacja jako narodu jest rzeczywiscie po prostu zla. Ale moze nie bede pisal, o tym jak sa przesladowani za kazdy przejaw tybetanskosci, jak w wyniku masowych przesiedlen stali sie mniejszoscia we wlasnym kraju, jak Chiczycy niszcza wszystko poczawszy od klasztorow, na srodowisku konczac... Czasem wiecej od slow mowia obrazy. Ponizej najciekawszy film, jaki znalazlem na YouTubie. Polecam jednak pogrzebac samemu :)


*
Ola (zanim zaczela sie obijac tak jak teraz :) uczyla angielskiego w dwoch tutejszych szkolach dla uchodzcow. Troche nam o tych szkolach opowiada i ostatniego dnia odwiedzamy jedna z nich. Szkola jest bardzo kameralna, mieszka tu i uczy sie ok 20 osob. I jest polozona w tak malowniczym miejscu, ze trudno o bardziej malownicze.

No i co tu duzo mowic – postanowiamy tu zostac.

Umawiamy sie z managerem, ze zaczniemy prace od 1 kwietnia.

Widocznie uczenie angielskiego tych czy innych Tybetanczykow bylo po prostu naszym przeznaczeniem ;)

*
Daramsala to troche takie przedluzenie Nepalu – gory, zimne noce, spokoj i skosnookie twarze dookola :) A teraz mamy 3 tygodnie, by doswiadczyc bardziej indyjskich Indii.

Biezemy jeszcze ostatni cieply prysznic (gdy wklepuje te slowa jest koniec kwietnia i nadal jest to nasz ostatni cieply prysznic:) i ruszamy do Delhi.

czwartek, 16 kwietnia 2009

Droga do Daramsali

Ogloszenia parafialne
1. Podobno podalem zly numer do siebie :/ Prawidlowy: 663 173 337.
2. Jesli nie chcesz czytac nowych opowiesci od konca, kliknij tutaj (dla mniej zaawansowanych: potem trzeba kliknac "nowszy post" na dole)



04-05.03.2009

Plan jest taki: z Katmandu jedziemy autobusem na poludnie do Bajrahawy, czyli granicy z Indiami; potem kolejnym autobusem do Gorakhpuru; stamtad pociagiem do Dehli; a stamtad do Daramsali (nie mamy jeszcze zielonego pojecia czym).

Wstajemy klasycznie, czyli skoro swit, i idziemy na dworzec. Tu obskakuja nas naganiacze i probuja nam wmowic, ze nasz autobus dzis nie odjedzie z powodu strajkow i musimy jechac przez Pokhare. Oczywiscie ich autobusem. Nie dodaja jednak, ze to oznaczaloby jeden dzien drogi wiecej :) Polaczen do Pokhary jest mnostwo, wiec i od naganiaczy nie mozemy sie opedzic. Jeden nawet mowi, ze owszem, jedzie do Bajrahawy i dopiero od ludzi w srodku dowiadujemy sie, ze to jednak autobus do Pokhary... To pierwszy raz, kiedy ktos w Nepalu chcial nas oszukac.

W koncu odnajdujemy nasz autobus, ale nie ma juz wolnych miejsc. Mowimy wiec, ze mozemy jechac na dachu, zaden problem. Na dachu?!?! Szef autobusu nie moze uwierzyc, ze blade twarze moga, a nawet chca jechac w takich warunkach. Na szczescie w koncu udaje sie go przekonac, zeby nam pozwolil.

Gdy siedzimy juz na gorze, swita mi w glowie pewne podejrzenie… Moze to nie przypadek, ze jestesmy na tym dachu sami... I rzeczywiscie :) Szosa na poludnie okazuje sie w miare rowna i plaska, wiec autobus rozwija czasem nawet zawrotna predkosc 60-70 km/h (przypominam, ze do Siabru jedzie sie ze srednia predkoscia 20km/h ;). Wiekszosc czasu siedzimy wiec w kurtkach i kapturach, ze szczelnie zaslonietymi ustami i nosem. Ale mimo wiatru da sie zjesc, wypic i przespac, wiec wszystko, co do zycia potrzebne, mamy :)


*
Jest juz ciemno, gdy dojezdzamy do jakiegos miasta - ok 30 km od Bajrahawy. Tutaj mowia nam, ze mamy zabierac plecaki i opuscic autobus... Zostalo juz tylko 5 osob i nie oplaca im sie jechac dalej... Jesli chcemy, mozemy przesiasc sie za darmo do autobusu, ktory stoi za nami. No to sie przesiadamy. Okazuje sie, ze jest to autobus z Katmandu, ktory mial odjazd 3 godziny po nas… Widocznie ich kierowca ma mniej znajomych po drodzie i rzadziej sie zatrzymywal, zeby sobie pogadac… W kazdym razie nastepne 30km spedzamy okrutnie scisnieci w przejsciu miedzy siedzeniami.

*
Autobus wyrzuca nas przy jakiejs ruchliwej drodze… Za cholere nie wiemy, gdzie jestesmy, ani gdzie jest granica. Jakis dobry czlowiek lapie nam riksze, tlumaczy riksiarzowi, gdzie nas zawiesc i negocjuje cene. Nastepne 10km pokonujemy wiec dzieki sile ludzkich miesni. Zawsze w takich sytuacjach sie zastanawiam - a co jesli gosc wiezie nas w zupelnie innym kierunku? :) A nalepiej z calej przejazdzki zapamietam riksiarza heroiczne proby dzwonienia dzwonkiem rowerowym na stojace w korku tiry i autobusy.

*
Na granicy tlum francuskich turystow. Celnicy wiec chca sie nas jak najszybciej pozbyc, bez zbednego gadania wbijaja pieczatki i po chwili mozemy wkroczyc do Indii. Nikt sie nie zainteresowal tym, ze nasze wizy wygasly prawie tydzien temu.

*
Po indyjskiej stronie idziemy ulica przed siebie, idziemy i zastanawiamy sie, gdzie moze byc autobus, ktory zawiezie nas dalej. W pewnym momencie dogania nas jakis czlowiek i pyta dokad zmierzamy. “Do Gorakhpuru”. W odpowiedzi pokazuje nam swiatelka majaczace kilkaset metrow przed nami: “To jest ostatni autobus dzisiaj. Wlasnie odjezdza”. Puszczamy sie wiec biegiem i na szczescie zdazamy. Wydajemy przy tym na bilety nasze ostatnie indyjskie pieniadze.

*
W Gorakhpurze szybko odnajdujemy dworzec kolejowy i dowiadujemy sie, ze nasz pociag odjezdza juz za godzine. Oznacza to, ze musimy jak najszybciej zdobyc indyjskie rupie. Odnajdujemy bankomat. Niestety nie chce nam wydac pieniedzy... Pytamy jakiegos wasatego faceta, czy gdzies w okolicy sa inne bankomaty. Niestety nie. No coz, zatem trzeba bedzie nocowac na dworcu i od rana szukac kantoru... Ale facet stoi tak, patrzy na nas i… mowi, ze po prostu kupi nam bilety i tyle. Zycie nie przestaje nas zaskakiwac ;) Mozemy jechac dalej!

*
Jak opisac podroz indyjskim pociagiem?

Zaczac nalezy od dworca. W nocy cala hala i wieksza czesc peronow pokryta jest lezacymi ludzmi. Nie sa to bezdomni – to pasazerowie czekajacy na swoje pociagi, ktore zazwyczaj spozniaja sie kilka godzin oraz (chyba przede wszystkim) ludzie pochodzacy z okolicznych wiosek i pracujacy w miescie, ktorych nie stac na wynajecie pokoju.


Do kolejki do okienka prawie zawsze ktos probuje sie wcisnac. Dla zasady. Czasem wpychaja sie nawet, gdy w kolejce stoi tylko jedna osoba. Zazwyczaj wystarczy na takiego warknac, ewentualnie dac po lapach (ich klasyczna zagrywka to wsadzenie do okienka reki z pieniedzmi) i taki cwaniak sie wycofuje. Niemniej jednak trzeba byc w ciaglej gotowosci do odparcia ataku ;)

Nasz dobry duch kupil nam bilety w najnizszej klasie, zwanej tu “general”. Powody byly dwa. Po pierwsze cena (niestety nie pamietam, ale prawdopodobnie byly to 2 dolary za ok 700 km). Po drugie, jest to jedyna klasa, na ktora nie trzeba robic rezerwacji. Po prostu do przedzialow “general” moze wejsc dowolna ilosc pasazerow i to juz ich broszka, jak sie pomieszcza.

Smiesznie niska cena i mozliwosc kupienia biletu nawet minute przed odjazdem sprawiaja, ze juz zawsze podrozujemy najnizsza klasa.

Kilka zdjec z wnetrza wagonu:

Zawsze gdy sie dalo, pakowalismy sie na gorna polke. Lezy/siedzi/kuli sie w klebek na golych deskach, ale przynajmniej jest wiecej miejsca (co jest o tyle wazne, ze zazwyczaj podrozujemy noca, zeby miec od razu nocleg - wiec fajnie jest moc sie troche przespac). A na dole zdjecia widac, jak dzieci zajmuja siedzania w dwoch rzedach.


Tu widac, ze nie tylko dzieci zajmuja miejsca w dwoch rzedach. Najpierw spal tu tylko jeden mezczyzna. Potem przyszedl kolejny (nie znali sie) i po prostu polozyl sie rownolegle, twarza w twarz, nos w nos. Wtedy tamten trzepnal go w potylice. Wiec przysiadacz przekrecil sie na drugi bok. Objeli sie i zasneli jakby nigdy nic. Potem facet ktory siedzial przy oknie tez postanowil rozlozyc nogi i voila! Nic niezwyklego w indyjskich pociagach


Dla wtajemniczonych - niektorzy hindusi lubia uprawiac boko-maru na polkach bagazowych ;)

*
Do Dehli dojezdzamy po 18 godzinach... Takze marzymy tylko o tym, zeby w koncu zdobyc indyjska walute i kupic sobie cos do jedzenia. Pierwszy bankomat nie dziala. Drugi tez nie. Na szczescie w trzecim sie udaje. JEDZENIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

W dworcowej knajpie spotykamy pare Polakow. Ktorzy maja polska kielbase. Ktorzy daja nam dwa wielkie peta polskiej kielbasy! Ale i tak najfajniejsze bylo pogadanie po polskiemu ;)

*
Probujemy dowiedziec sie, jak dostac sie do Daramsali. Wysluchujemy kilku roznych wersji, najbardziej wiarygodna wydaje sie ta, zeby przedostac sie na inny dworzec i tam zlapac bezposredni autobus. Jest noc, ale zawsze warto sprawdzic godzine najblizszego odjazdu. Mimo dosc metnych wskazowek dostajemy sie na miejsce blyskawicznie i bezproblemowo (zaliczajac przy okazji metro), jakby to byla Warszawa a nie kilkunastomilionowe Dehli – normalnie jestesmy z siebie dumni.

A co sie okazuje na miejscu? Ze autobus odjezdza za kilka minut. Nie moglo byc inaczej.

*
Droga do Daramsali jest najspokojniejsza czescia podrozy. Po kolejnych 10 godzinach dojezdzamy na miejsce.

2 kraje, 6 srodkow transportu, ponad 1400 kilometrow i 52 godziny non stop w drodze – to lubie :)

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Katmandu po raz trzeci

01-03.03.2009

Jedyne 10 godzin po nepalskich wertepach i jestesmy znowu w wielkim miescie.

Poprzednio duzo narzekalismy na Katmandu, ale teraz juz jestesmy przyzwyczajeni. Powoli staje sie to “nasze” miasto – mamy juz ulubiony bar, ulubiona kafejke itd. No a poza tym, jak tu nie lubic miasta, gdzie w knajpach nie uswiadczy sie “przebojow lata”, bo wszedzie graja Doorsow, Deep Purple i Boba Dylana... (A i dziwnym trafem, wiekszosc bialych wyglada, jakby sluchala takiej muzyki od urodzenia;)

Wieczorem czytam maile. U znajomych glownie praca i imprezy. Ale niektorzy np zaszli w ciaze... Ha – to jest dopiero przygoda zycia, a nie jakies tam szlajanie sie po Himalajach...

Za oknem perkusja i gitary, w glowie refleksyjny nastroj – moglo sie to skonczyc tylko w jeden sposob. Zakladamy czyste ciuchy i uderzamy na miasto.



*
Mamy 100 pomyslow na to, co robic dalej. W koncu Zuza proponuje, zeby jechac do Daramsali, bo 10-tego marca bedzie tam obchodzona 50 rocznica tybetanskiego powstania. Jestem dosc sceptyczny wobec swiat panstwowych (nawet tybetanskich), ale skoro Zuzannie zalezy, to czemu nie. Wazne zeby byc znowu w drodze.

Ostatnie dni w Siabru

27-28.02.2009

Buchung tym miedzy innymi rozni sie od 20-latkow z Europy, ze bardzo chetnie bierze udzial w obowiazkach domowych. Wlasciwie to nie traktuje ich jako jakies narzucone obowiazki - robi to co trzeba, bo taka jest po prostu natura rzeczy.

Tak wiec swieta swietami, Losar Losarem, ale jak trzeba przyniesc drewno, to sie je przynosi. Idziemy wiec niezly kawal pod gore (do “Jungle”, jak to mowi chlopak), gdzie znajduje sie zrodlo nadajacego sie na opal drewna. Zuza tez idzie z nami, ale po malej klotni z Buchungiem, ktory kazal zostac w domu, bo w “jungle” jest zbyt niebezpiecznie dla kobiety. Oczywiscie jedynym niebezpieczenstwem okazuja sie badyle, przez ktore trzeba sie przez chwile przedzierac.

Noszenie drewna ciezka robota nie jest, ale pod warunkiem, ze utrzymuje sie caly ciezar na ramionach, a nie na opasce zalozonej na czolo :)

Potem Buchung mowi, ze zdobylem szacunek wioskowych mezczyzn tachajac drewno na nepalska modle... Nie wiem czy to prawda, ale polubilem ta robote ;)


Przodownik pracy maszerujacy pod gorke (trzeba zachowac idealnie stabilna postawe, bo inaczej kosz sie przechyli, a drewno wysypie)


Przodownik pracy maszerujacy z gorki.


I przodownik pracy na fajrancie ;)

*
27 lutego mija waznosc naszej wizy. Czyli dzisiaj powinnismy opuszczac granice kraju. Za kazdy dzien zwloki placi sie kilka dolarow. Ale co z tym zrobimy, bedziemy martwic sie pozniej.

Swita mi w glowie pomysl, zeby zostac w Siabru i “spolecznie” uczyc tu angielskiego (inne pomysly, co by tu mozna pozytecznego zrobic, tez switaja, jednak angielski wydaje sie najwazniejszy). Ale Buchung wybija mi to z glowy. Mowi, ze ludzie tutaj w ogole nie sa zainteresowani nauka, ze on od dawna probuje angielskiego uczyc (na jednej lekcji nawet bylismy razem), lecz najczesciej nikt nie ma czasu – zawsze znajda sie jakies wazniejsze rzeczy do zrobienia w obejsciu...

Ale i tak jestem na tyle zakochany w Nepalu i mieszkancach tutejszych gor, ze potrzeba zrobienia tu czegos dobrego mnie nie opuszcza. Moze kiedys w przyszlosci.

*
I na konec Buchung prawie wszystko psuje. Zaczyna prosic o pieniadze.

W Nepalu bardzo szeroko rozpowszechniona jest idea sponsoringu. Nauka, szczegolnie studia czy szkoly zawodowe, sa bardzo drogie i niewiele rodzin stac na zapewnienie edukacji chocby jednemu dziecku. W zwiazku z tym dosc powszechna praktyka jest, ze za szkole placi ktos z zachodu (czasem osobiscie, a czasem przez jakas fundacje).

Niestety chlopak nie poprzestaje na prostej prosbie, tylko zaczyna snuc dlugie i tragiczne opowiesci, strasznie przy tym krecac, co z czasem wprawia nas w zazenowanie. Raz mowi, ze bardzo chcialby kontynuowac nauke w Katmandu, wiec potrzebuje na to pieniedzy. Innym razem, ze nie moze opuscic Siabru, bo musi sie opiekowac ciotka, a tu nie ma szans na znalezienie pracy, wiec tym bardziej potrzebuje pieniedzy. I tak dalej – nie ma sensu wszystkiego przytaczac.

Oboje z Zuza staramy sie zrozumiec chlopaka – raz ze tu jest naprawde biednie, dwa ze “sponsoring” jest w Nepalu czyms normalnym, trzy ze w tutejszej kulturze takie blagalne prosby nie sa czyms upokarzajacym.

Niemniej jednak pewien niesmak zostaje – zaczynamy sie zastanawiac, na ile przyjazn wszystkich dookola byla szczera, a na ile wykalkulowana na zdobycie zrodla utrzymania...

Szybko jednak dochodze do wniosku, ze byla szczera, a Buchung po prostu mial chwile slabosci :)

Nic mu nie obiecalem, a jak bedzie – zobaczymy (poki co sam musze znalezc prace po powrocie do Warszawy ;) .

*
Nadchodzi ostatni wieczor. Kilka osob przychodzi nas pozegnac i zalozyc Kadaki na droge. Ciotka wrecza nam prezenty, a raczej zawiazuje nam je na szyi – otrzymalismy wisiorki na szczescie. Po chwili znika za drzwiami i wraca z drugim prezentem – swoja torba... Piekna, niepowtarzalana, recznie robiona, niezniszczalna i absolutnie perfekcyjna nepalska torba na ramie (innymi slowy, tysiac razy lepsza, niz ta jaka chcialem kupic sobie w Katmandu). Sie cieszymy, ale ciotce cos nie gra - przeciez nas jest dwoje, a torba jedna. Chwile sie zastanawia i przynosi druga, troszke juz sfatygowana, ale rownie wspaniala. Problem polega na tym, ze wiecej toreb Ciotka chyba nie posiada... Zaczynamy sie wiec bronic, ze nie moze oddac swojej ostatniej torby, bo przeciez uzywa jej na co dzien. “A co, wy nie bedziecie uzywac?” – po swojemy sprawe ucina Buchung.




*
Bedzie mi troche brakowac tego miejsca. Ryzu z zupa z soczewicy na kazdy obiad i kolacje. Codziennego zagrzebywania sie w koce na podlodze i uciszania kury, ktora spi w pudelku obok. Tych wszystkich wesolo-smutnych Tybetanczykow. Siadania u nich w kuchni na podlodze, picia slonej herbaty i nic-nie-mowienia. No i gor na wyciagniecie reki.

Ale nie jest mi smutno. Jestem raczej podekscytowany tym, co czeka nas dalej.

O swicie przywiazujemy kadaki do mostu i ruszamy w droge.


Zuzanny ostatnie spojrzenie na Siabru.

piątek, 10 kwietnia 2009

Losar

Jesli nie chcesz czytac nowych opowiesci od konca:
- przenies sie dopierwszego z nowych wpisow
- przenies sie do pierwszego z dzisiejszej porcji wpisow
(dla mniej zaawansowanych: potem trzeba kliknac "nowszy post" na dole)



25-26.02.2009

Dzis Losar. “Happy day”, na ktory wszyscy od dawna czekali.

Wstajemy skoro swit (czyli jak zawsze w Siabru) i z Buchungiem i Akashem ustawiamy przed domem maszt z nowiutkimi flagami modlitewnymi. Potem jemy na sniadanie wypieki, ktore byly przygotowywane przez ostatnie 2 tygodnie (ciotka ma wielgachny, conajmniej metrowej wysokosci kosz z tymi ciastkami – starczy na jeszcze wiele tygodni). Potem czas na blogoslawienstwo. Buchung, jako pan domu, rozpala kadzidlo, moczy patyczek w nimbu (domowe piwo) i trzymajac go nad kadzidlem odmawia modlitwe. Potem wciera wszystki maslo we wlosy, bierze make i wsypuje nam ja w usta oraz obsypuje ramiona. Potem obsypujemy flagi modlitwne, wykrzykujac na caly glos “Sooooo so!” (podobno nieprzetlumaczalne) oraz "Taszi Delek!" (tybetanskie powitanie). Jest to sygnal dla pozostalych mieszkancow, ze moga rozpoczynac ceremonie – nasz dom jest pierwszy w wiosce, z czego Buchung jest skrycie bardzo dumny.

Zastanawiamy sie, ile w tym wszystkim buddyzmu, a ile poganstwa. W kazdym razie jest to ostatni religijny rytual tego dnia.

*
Teraz nastepuje rytual odwiedzania sie nawzajem, jedzenia sziro i solmy, picia herbaty i rakszi oraz niekonczacych sie smiechow i rozmow.

Zuza w stroju galowym.


Ciotka i Buchung


Dolma z synkiem


Miejscowy dresik ;)


Miejscowa dzieciarnia.


I miejscowa uliczka (glowna i jedyna)

*
I znow radosc przeplata sie ze smutkiem, jak kolorowe sznurki w dlugasnych warkoczach tybetanek ;)

Dla Wujka przezycie pierwszego Losaru bez zony okazalo zadaniem ponad miare. Pije rakszi na potege. Pijanych osob napotykamy tylko kilka, ale prawie wszystkie z nich rozpaczaly z powodu braku kogos z bliskich. Dla jednej z kobiet skonczylo sie to tragicznie. Dostala wylewu i lezy w stanie krytycznym. Nimu Sambo (lama, maz Dolmy) i wiele innych osob spedzaja dlugie godziny na modlitwach przy lozku chorej.

Zuza natomiast rozdarta jest miedzy checia sprobowania jak najwiekszej ilosci losarowych smakolykow (i nie sprawienia przykrosci kucharkom ;), a zadbaniem o spokoj zoladka, ktory juz od tygodnia robi wszystko, by uprzykrzyc jej zycie.

“Sometimes happy, sometimes sad”, jak ciagle powtarza Buchung.

*
W drugi dzien Losaru urzadzamy piknik.

Umawiamy sie, ze tym razem gotujemy my i ze przygotujemy “polski obiad”. Co jest zadaniem dosc trudnym, bo w Nepalu raczej nie uswiadczy sie polskich warzyw czy przypraw. Stawiamy wiec na ryz z sosem pomidorowo-czosnkowo-cebulowym oraz ziemniaki pieczone w ognisku z sola tudziez pasta pomidorowo-czosnkowo-cebulowa...

Ziemniaki okazuja sie dla nas prawdziwym niebem w gebie, podroza w glab dziecinstwa i mistycznym kontaktem z dziedzictwem przodkow ;) Nasi goscie za to z wielkim zdziwieniem patrza, jak my mozemy jesc takie “brudne” ziemniaki... (za to w ogole nie przeszkadza im ani jedzenie brudnymi rekoma, ani jesli cos upadlo na ziemie).

Na koniec Buchung mowi, zebysmy zapytali wszystkich, czy sa zadowoleni z pikniku... Hmm... troche to dziwne tak nachalnie sie dopytywac. No ale pytamy. Wszyscy tylko na to czekali i ze smiechem odpowiedaja, ze bylo fantastycznie. Okazuje sie, ze tak samemu wyrywac sie z komplementami byloby niegrzecznie ;)


Najpierw trzeba zbudowac domek ze slomy, zeby sie mozna bylo w cieniu skryc... Zwroccie uwage na piers Akasha, na ktorej dumnie husta sie olbrzymi krzyz. Akash bowiem jest chrzescijaninem i mozna wolac na niego takze "Timode", czyli Tymoteusz.


Wzorowy podzial obowiazkow: Zuza pichci zupe, Mlody sieka czosnek, a ja zabawiam panie ;) Nawiasem mowiac, nie ma tu scislego podzialu na prace meskie i kobiece - po prostu jak jest cos do zrobienia, to bierze sie za to ten, kto akurat jest blizej albo ma czas.


Buchung, jako gospodarz, gotow byl o kazdej porze dnia i nocy podac nam herbate. Ale dzis to my jestesmy gospodarzami. Chlopak zazyczyl wiec sobie, aby teraz (zaraz!) Zuza podala mu cos do picia :) Na zdjeciu Buchung z wladcza mina czeka, az bedzie mogl ponazekac, ze herbata za malo slodka, ja probuje sie nie smiac z calej sytuacji, Akash skumac o co chodzi, a poza kadrem, cicho przeklinajac, Zuza potulnie bierze sie za robote ;)

*
Wieczorem siedzimy w mojej ulubionej kuchni, czyli u Dolmy. Dolma postanowila zrobic nam przyjemnosc i zaserwowala swoja wlasna wersje ziemniakow w mundurkach i pasty pomidorowej. Coz, jest lepsza :)

Uczymy ich grac w anse-kabanse-flore (pamietacie to z przedszkola?) – niesamowite, jaka dorosli ludzie moga miec frajde z takiej zabawy (najbardziej uchachana jest Ciotka).

Potem dowiaduje sie, ze moje imie jest dla nich za trudne i miedzy soba nazywaja mnie “Kisior”. Pytam co to znaczy. Niemilosiernie placza sie w zeznaniach (byc moze trudno sie tlumaczy pokladajac sie ze smiechu...), w koncu wychodzi na to, ze to chyba wedrowny swiety dziad-zebrak – sie im najwyrazniej przez moja brode skojarzylo :)



*
Wracamy do domu juz w nocy. Jest wiec zupelnie ciemno – swieci tylko ksiezyc i nasze latarki. Nagle widzimy na dachu, od strony okna, jakis ruch. Po chwili zeskakuje stamtad czlowiek, rozwala przy tym ogrodzenie od ogrodka i staje kolo nas.

Ewidentnie wyglada na zlodzieja, ale Buchung mowi, zeby sie nie przejmowac i isc do domu, w ogole jakby go to nie ruszylo. Nie potrafimy tego zrozumiec – wg nas trzeba cos zrobic, najlepiej przegonic go do diabla. A co robi Buchung? Zaprasza go do domu i sadza na lozku. Zupelnie nie rozumiemy o co chodzi. Moze to w ogole nie byl zlodziej?

Buchung zadaje mu kilka pytan, a potem siedzimy w ciszy... Przez pol godziny. Twarz naszego chlopaka nie wyraza zadnych uczuc, ale dlonie trzesa mu sie ze zdenerwowania. Bieze ksiazke, zeby zajac czyms rece, ale po chwili upada mu na podloge. W koncu mowi gosciowi, zeby wyszedl. Gdy zamykaja sie drzwi, pada na lozko ciezko dyszac i uspokaja sie jeszcze dlugie minuty...

A co sie stalo?

Buchung wykombinowal sobie tak: zaprosi zlodzieja do domu, zeby sie z nim zaznajomic, bo znajomych sie nie napada... Poza tym, teraz zna jego imie, widzial jego twarz, wiec w razie czego bedzie wiedzial kogo szukac.

A potem pokazuje nam blizny, ktore zostaly mu po spotkaniu ze zlodziejem rok wczesniej...

Autobus do Siabru

24.02.2009

Poprzedniego dnia nie bylo autobusu, wiec dzisiejszy jest wypchany po brzegi. Na szczescie udaje mi sie wspiac na dach dosyc szybko i zajac w miare dobre miejsca – mozemy siedziec na swoich plecakach. Jedziemy.


Jedno z tych zdjec, ktore nawet w 1% nie oddaja tego, jak piekna jest ta trasa.

Jak wyglada taka jazda?

Na poczatku naliczylismy na dachu 21 osob i wydalo nam sie to szczytem mozliwosci zaladunkowych pojazdu. Pod koniec jednak jechalo juz ponad 30 osob, razem z bagazami oczywiscie. Oznacza to nie tylko, ze jest ciasno, ale takze ze co chwila ktos cie lapie za noge, kolano, ramie itd, zeby nie wypasc na zakretach. Udaje mi sie wywalczyc dosc stabilna pozycje (z nogami za barierka i tylkiem zaklinowanym miedzy plecakiem a wielkim kartonem z telewizorem), wiec spedzam wiekszosc z tych 10 godzin, scisniety jak pomidor, jako podporka dla innych - z Zuza uczepiona prawego ramienia, pewna Belgijka uczepiona lewej nogi i pewnym Nepalczykiem uczepionym najrozniejszych czesci ciala, w zaleznosci od aktualnej konfiguracji pasazerow.

Zuza zastanawia sie, czy rozne meskie dlonie na jej kolanie, to na pewno tylko potrzeba bezpiecznej stabilizacji, ale dochodzimy do wniosku, ze tak :)

Kilka razy, gdy mijamy posterunek policji/wojska, kaza nam schodzic z dachu (wychodzi na to, ze taka jazda jest niezgodna z przepisami). Potem trzeba sie strasznie spieszyc z powrotem, zeby nikt nie wpakowal sie na nasze miejsca. Po pierwszym takim pospiesznym powrocie siadam z rozpedu na naszej torbie z bananami... Za drugim razem wiec sie wycwaniamy i zostajemy na gorze, lezac plackiem, przykryci skrzetnie roznymi kurtkami, torbami i plecakami.

Co jakis czas przychodzi na gore facet od zbierania pieniedzy za bilety. Wchodzi tylko w czasie jazdy. Wychyla sie przez drzwi kolo kierowcy, wspina na drabinke i obchodzi autobus dookola, nogi stawiajac na waskim parapecie (ktory znajduje sie nad oknami), jedna reka lapiac sie pasazerow (za co mu akurat wygodniej), a w drugiej trzymajac pieniadze. Nie ma trzeciej reki, zeby te pieniadze odbierac, ale jakos mu sie ta sztuka udaje. No a w tym samym czasie, zaraz za jego plecami, kilkaset metrow przepasci...

Z archiwum Zuzanny:




*
Poznym popoludniem pukamy do domu. “Namaste!” – krzycze. “Namaste...” odpowiada automatycznie oniemialy Buchung. Chyba rzeczywiscie nam nie wierzyli, ze wrocimy.

*
A wieczorem, wraz z Losarem, nadchodzi ulewa – noworoczny prezent od Niebios dla bogobojnych mieszkancow doliny Langtang.