niedziela, 26 kwietnia 2009

Daramsala

6-12.03.2009

W Daramsali spedzamy tydzien. Mieszkamy u Oli (kolezanki kolezanki Zuzy) i Kenjego, jej narzeczonego. Zuza wita go tybetanskim “Taszi Delek”, ale odpowiedzi brak... “Ech, ten moj akcent...” Ale to nie wina akcentu. Kenji po prostu jest Japonczykiem :)

Zuza odezwala sie do Oli kilka dni temu, a Ola od razu bez zadnych oporow zgodzila sie przyjac obcych ludzi w swe progi. Dzieki :)

Daramsala to niewielkie miasteczko zamieszkane przez Hindusow. Okolo 20 minut piechota pod gore znajduja sie budynki tybetanskiego parlamentu i rzadu na uchodzctwie. Troche dziwnie patrzy sie na ministerstwo spraw wewnetrznych nieistniejacego panstwa... Za parlamentem skreca sie w waska sciezynke, idzie wzdluz strumienia, mija studnie, gdzie Hinduski robia pranie, przecina niewielka lake i tam wlasnie stoi dom, w ktorym Ola wynajmuje pokoik.



A jesli pojdzie sie dalej pod gore, po ok 40 minutach dociera sie do miejsca, ktore na calym swiecie nazywane jest Daramsala, czyli tybetanskiej osady z siedziba Dalaj Lamy (a tutejsza nazwa to McLeod Ganji – zdaje sie, ze od nazwiska jej brytyjskiego zalozyciela). Osada sklada sie z grubsza z 4 ulic i najbardziej ze wszystkiego przypomina zwykla gorska miejscowosc wypoczynkowa. Gdybym sie wczesniej czegokolwiek spodziewal po tym miejscu, to na pewno nie tego, ze wszystko wyglada tak skromnie...

*
Jak wyglada nasz dzien codzienny?

Zaczac trzeba chyba od zastanawiajacej prawidlowosci – jak to sie dzieje, ze gdy spotkaja sie Polacy, od razu pojawia sie tez wodka? W Indiach akurat wodka jest rzadkim towarem, ale jest za to whisky. Kosztuje 1$ za 0,5l. Cena zaskakuje, ale tylko dopoki nie przeczyta sie skladu... Spirytus, woda i aromaty :) Przy okazji wcinamy “nasza” kielbase i Oli sledzie (przyszly do niej niedawno w paczcie bozonarodzeniowej – sie poczta troszke spoznila...) - prawdziwa uczta.

Nawiasem mowiac jest to nasz ostatni miesny posilek do tej pory. Miesa w ogole mi nie brakuje i jest mi z tym naprawde dobrze (Zuzannie tak samo). Mniej dobrze jest mojemu paskowi, bo do chwili, gdy wklepuje te slowa na bloga, musialem w nim wydrazyc juz 4 nowe dziurki - ale to zupelnie inna historia.

Czasem budze sie rano, zbieram cialo z podlogi, wychodze na balkon, zaciagam sie rzeskim powietrzem, nade mna wznosi sie osniezona gora, przede mna krzataja sie hinduscy rolnicy, za mna krzata sie rolnik japonski (bo Kenji w Japonii uprawia arbuzy:), po sniadaniu mam isc zrobic pranie nad rzeka… Taka sielanka, ze za trudno uwierzyc, ze to wszystko jest naprawde (nawet jesli pranie w koncu robie w wiadrze w kiblu ;).

Co poza tym?

Narzekamy na tlumy amerykanskich turystow, szlajamy sie w gore i w dol, odwiedzamy knajpy, swiete jeziora i wyklady slynnych tybetanczykow (najslynniejszy to oczywiscie Dalaj Lama;)


W japonskiej restauracji z panorama. Restauracja jest non-profit i caly dochod idzie na zbozna cele. Jesli bedziecie w Daramsali, to zajdzcie.


A tu nad swietym jeziorem. Jak sie nie da pojechac nad Ganges, mozna sie wykapac tutaj.


Zabawne, jak roznie mozna pokazac ta sama rzecz. Powyzej swiete jezioro wg Zuzy.


I swiete jezioro wg Michala.


Wyklad osobistego biografa Dalaj Lamy. Postac niezwykle ciekawa, lecz wyklad przerazliwie nudny i jalowy. Prawie zasypiam. Ale polowa sali slucha z otwartymi ustami – wszkakze to biograf samego Dalaj Lamy! ;)

*
Co jeszcze? Np uczestniczymy w modlach w Swiatyni buddyjskiej.

Wiekszosc czasu spedzam na obserwowaniu mnichow (oraz bialych – ale o tym pozniej) . Na poczatku wydaja sie jedna zwarta, czerwono-zolta masa, pograzana w medytacji. Lecz gdy popatrzy sie dluzej, wylaniaja sie indywidualnosci – a to ktos w zarowiastych skarpetach, a to ktos w gigantycznych okularach przeciwslonecznych rodem z lat 70-tych (oczywiscie na glowie, a nie na oczach), ktos drapie sie pod pacha, ktos drapie po plecach sasiada, ktos sasiadowi uparcie wierci palcem miedzy zebrami… A poza Swiatynia mnichow mozna czasem spotkac w kafejkach internetowych - z zapalem praktykuja buddyzm strzelajac do siebie nawzajem w grach komputerowych ;) Jednym slowem, mnisi to niezle zgrywusy!

Jest ich tu w Daramsali naprawde duzo, co oczywiscie nie dziwi. Nadaja uliczkom miasta wyjatkowego kolorytu:



*
Kolejnym po mnichach istotnym elementem tutejszego krajobrazu sa Wypasancy (od sanskryckiego “vipasana”, czyli medytacji).

Do Daramsali (i w ogole do Indii, ale tu jest ich wyjatkowo duze zageszczenie) przybywa mnostwo bialych w poszukiwaniu oswiecenia, sensu zycia itd. Czesc z nich podchodzi do sprawy powaznie i dojrzale. Ale wielu wydaje sie, ze jesli ubiora sie w orientalne ciuchy i posiedza po turecku, oswiecenie przyjdzie samo.

Takze codziennie widujemy kobiety w odswietnych strojach tybetanskich, ktore wygladaja prawie tak groteskowo, jakby przyjechaly do Krakowa, przebraly sie w stroj krakowiaka i lataly z lajkonikiem pod pacha (dodatkowo smieszne jest, jesli nie wiedza co zrobic z kadakiem i nosza go jak apaszke). Sa tez ludzie, ktorzy czekajac w knajpie na jedzenie, siedaja po turecku, unosza oczy ku sufitowi i “medytuja” (“patrzcie jaki jestem uduchowiony, a wy nie, ommmm”). Albo obrazek ze Swiatyni: mnisi sa wyluzowani, garbia sie, drapia, szepcza do siebie, a biali – idealny kwiat lotosu, plecy jak struna, przymkniete oczy i delikatny usmiech widzacego swiatelko w tunelu...

Jak sie latwo domyslic, sa dla nas Wypasancy niewyczerpanym zrodlem zartow :)

Bo uduchowienie, to nie umiejetnosc medytowania w dowolnym miejscu o dowolnym czasie, tylko spokoj ducha, ktory pozwala na widzenie rzeczy takimi jakie sa i na spontaniczne okazywanie dobrego serca innym... (tylko nie piszcie, ze gadam jak Amelia :D )

No ale to jest latwiejsze:


Oraz kursy tego typu:


:D

Mialem tez zdjecie “ashramu” dla Wypasancow, ale cos z nim sie stalo. Ashram to po hindusku pustelnia, gdzie mozna w spokoju oddawac sie medytacji. Tak wiec, zeby zarobic w Daramsali, wystarczy zbudowac bude z blachy (niekoniecznie na pustkowiu) i napisac ze to ashram. Wypasancy beda placic, za to ze moga tam siedziec przez miesiac i medytowac, zywiac sie woda i salata :)

*
W niedziele do Daramslali przybywa Jego Swiatobliwosc (Tybetanczycy nie mowia “Dalaj Lama”, tylko zawsze “His Holiness”). Z samego rana ma przewodniczyc modlom w Swiatyni.

Zuza zrywa sie przed wschodem slonca, zeby stanac w kolejce. Mi sie nie chce wstawac tak wczesnie. Gdy przychodze do Swiatyni, Zuzy nigdzie nie widze, ale kolejka ma najwyzej 20 osob :) Okazuje sie, ze ja moge wejsc, ale moj aparat juz nie... I nie moge zostawic go w depozycie, jak poprzeniego dnia, bo gdy przyjezdza Dalaj Lama depozyt likwiduja... Wychodze wiec poszukac jakiejs knajpy, zeby zostawic torbe, ale jeszcze wszystko zamkniete.

Potem sie dowiaduje, ze Zuza tez nie mogla znalezc nic otwartego, wiec zostawila aparat w kupie starych lisci. To sie nazywa desperacja :) Ja az tak zdesperowany nie jestem. Wrecz odwrotnie. Staje na ulicy i mysle, jak bardzo mi sie nie chce uczestniczyc w tym calym tloku. Dalaj Lame juz widzialem (zreszta samo patrzenie mnie nie kreci...), a i nie sadze by jego mantrowanie bylo dla mnie jakos bardziejsze niz czyjekolwiek inne...

Tak wiec postanawiam pomedytowac, ale po swojemu. Kupuje osiem bananow na sniadanie, do torby pakuje placek na obiad i wyruszam zdobyc gore, ktora kroluje nad Daramsala.




Wycieczka bylaby fantastyczna, gdyby nie jeden szkopul. Na gore wchodzilem 4-4,5h, a schodzilem 6h... Znowu kolana. Ledwo doczlapalem do domu. Nigdy wiecej gor dopoki jakis lekarz nie zrobi z tym pozadku... :)

*
We wtorek, 10 marca, obchody 50 rocznicy powstania. Jednodniowy strajk glodowy, wyklady, plakaty, wieczorny marsz ze swiecami... Oraz wielka manifestacja, ktora gromadzi wiekszosc mieszkajacych w oklicy Tybetanczykow. Nas takze.


Porwany przez wiatr historii... Entuzjazm az mnie rozsadzal ;) Za to Zuza czula sie jak ryba w wodzie - latala z flaga polska i tybetanska wystajaca z torby i uwieczniala wszystko dla potomnych.


Ludzie podzieleni sa na grupki z ktorych kazda ma wlasnego “zagrzewacza”, ktory wykrzykuje wlasne hasla. “China, china, china, out out out”, "No more killing in Tibet", "Release Panchen Lama" (To jeden z najwyzszych lamow, ktory zostal uwieziony przez Chinczykow jako kilkuletnie dziecko, zaraz po odkryciu go jako reinkarnacji poprzedniego Panchen Lamy. Pewnie juz nie zyje). Tak, krzycza po angielsku, nie tybetansku... Zagrzewacze dra sie wrecz histerycznie, do zdarcia gardla. W kazde haslo wkladaja tyle sily, jakby mialo doleciec… no wlasnie, dokad powinno doleciec?

Ale czy kogos na swiecie interesuje ta manifestacja? Czy ktos ja zobaczy w telewizji? Watpie. Lecz na pewno wazna jest dla samych Tybetanczykow. Widza, jak wielu ich jest, ze razem, zjednoczeni wokol wspolnego celu, stanowia jakas tam sile. No i moga dac upust swojej bezsilnej zlosci...

Sama manifestacja moze i nikogo nie interesuje, ale i tak Tybet ma swietny marketing. Jesli kogos na zachodzie zapytac o zniewolone narody, najczesciej wymieni Palestynczykow i Tybetanczykow. Dalaj Lama, kilka slynnych filmow oraz Richard Gere robia swoje (Richard mowi o Tybecie zawsze, gdy tylko moze, a gdy przyjezdza do Daramsali, podobno zwykl sie przedtsawiac “Moze mnie znasz z telewizji, wiesz, wystapilem w paru filmach…” :).

Jesli mysli sie buddyzm – mysli sie Dalaj Lama. Jesli mysli sie Himalaje i nieskazona przyroda – mysli sie Tybet. A Tybetanczycy to ci, ktorzy dzielnie walcza tylko pokojowymi metodami, sa niezwykle uduchowieni, madrzy zyciowo i powinno sie brac z nich przyklad…

A to sa oczywiscie normalni ludzie z krwi i kosci. Na przyklad Zuze raz napastuje pijana dwojka na motorze (potem sie na tym motorze wywracaja, wiec Zu ma przynajmniej na koniec kupe smiechu). Ola tez ma kilka takich doswiadczen, lacznie z tym ze ktorys “z milosci” ugryzl ja w nos, a inny podrapal po plecach. Slyszymy opowiesci o czestych bojkach, takze na noze. Wiekszosc z nich ma bardzo bardzo powierzchowne pojecie o buddyzmie, ktore sprowadza sie do znajomosci kilku rytualow. Wszyscy uwielbiaja Dalaj Lame, ale najczesciej jako kogos w rodzaju idola albo bostwa – malo kto interesuje sie glebiej, tym co rzeczywiscie ma do powiedzenia. No i, szczegolnie na tybetanskiej prowincji, nikt sie nie interesuje polityka. Kazdy mysli tylko o wlasnym poletku. Czyli wciaz trwa to, co zgubilo Tybet kilkadziesiat lat temu – totalna izolacja i brak znajomosci swiata zewnetrznego (Dalaj Lama w jednej z ksiazek pisze, ze w latach 50-tych w calym Tybecie przebywalo 6 obcokrajowcow…).

Ale nie zmienia to wszystko 2 rzeczy.

Po pierwsze, wszyscy Tybetanczycy, ktorych ja osobiscie spotkalem, to przeuroczy
ludzie, pelni wewnetrznego spokoju i niewyczerpanych pokladow poczucia humoru :)

Po drugie – ich sytuacja jako narodu jest rzeczywiscie po prostu zla. Ale moze nie bede pisal, o tym jak sa przesladowani za kazdy przejaw tybetanskosci, jak w wyniku masowych przesiedlen stali sie mniejszoscia we wlasnym kraju, jak Chiczycy niszcza wszystko poczawszy od klasztorow, na srodowisku konczac... Czasem wiecej od slow mowia obrazy. Ponizej najciekawszy film, jaki znalazlem na YouTubie. Polecam jednak pogrzebac samemu :)


*
Ola (zanim zaczela sie obijac tak jak teraz :) uczyla angielskiego w dwoch tutejszych szkolach dla uchodzcow. Troche nam o tych szkolach opowiada i ostatniego dnia odwiedzamy jedna z nich. Szkola jest bardzo kameralna, mieszka tu i uczy sie ok 20 osob. I jest polozona w tak malowniczym miejscu, ze trudno o bardziej malownicze.

No i co tu duzo mowic – postanowiamy tu zostac.

Umawiamy sie z managerem, ze zaczniemy prace od 1 kwietnia.

Widocznie uczenie angielskiego tych czy innych Tybetanczykow bylo po prostu naszym przeznaczeniem ;)

*
Daramsala to troche takie przedluzenie Nepalu – gory, zimne noce, spokoj i skosnookie twarze dookola :) A teraz mamy 3 tygodnie, by doswiadczyc bardziej indyjskich Indii.

Biezemy jeszcze ostatni cieply prysznic (gdy wklepuje te slowa jest koniec kwietnia i nadal jest to nasz ostatni cieply prysznic:) i ruszamy do Delhi.

Brak komentarzy: