sobota, 4 kwietnia 2009

Powrot z Kangyen Gompa

14.02.2009 – 16.02.2009

W nocy Wojtka atakuje jakas parszywa zaraza zoladkowa. Niestety przekresla to kolejna wyprawe na Ganja La. Wojtek wyciaga wiec niespodzianke, ktora miala czekac z otwarciem na zdobycie przeleczy – wielka bomboniere z czekoladkami Lindta – chlopak caly czas nosil to ze soba. Zatem Wojciech zostaje i sie leczy, Zu wyrusza do Langshisha Kharka (tam gdzie ja bylem wczoraj), a ja nie mam na gorze juz nic do roboty, wiec schodze na dol. Umawiamy sie za dwa dni wieczorem w jednej z przydroznych chatek lub za trzy dni wieczorem juz na dole, w Siabru Bensi w OK Hotelu.

*

Przed wyjsciem oddaje gospodarzowi moje supercieple, oddychajace, filtrujace i w ogole inteligentne skarpety. W zamian otrzymuje pierozki momo na sniadanie :) Przy okazji przypomina mi sie jak przed wyjazdem zainteresowalem sie, jakiz to sprzet turystyczny powinienem teoretycznie posiadac przed wyprawa w gory. Naczytalem sie w internecie o softshellach, hardshelach i innych kosmicznych membranach, o ludziach ktorzy zabieraja inny zestaw odziezy na marsz, a inny na odpoczynek - no i zaczalem sie zastanawiac jak to jest, ze kiedys facet zakladal barani kozuch i po prostu szedl w te gory i jakos dawal rade. Wiec koncu z kosmicznych ciuchow kupilem tylko te skarpetki.

I okazuje sie, ze w zupelnosci wystarcza zwykly polar, w ktorym na codzien latam po Warszawie, jedna cienka przeciwwiatrowo-deszczowa kurtka (ktora kolo goretexu nawet nie lezala), zwykle skorzane buty za 250zl, jedna para dzinsow (w Kathmandu zmieklem i dokupilem jeszcze spodnie antysniegowe, ale ani razu ich nie uzylem ;), nawet nie byly konieczne zadne puchowe spiwory - wystarczyl zwykly z optimum 0-10 stopni oraz dokupiony w Kathmandu cieniutki worek na cialo, w ktorym sie do spiwora wchodzi (a potem mozna w nim sypiac w upalne indyjskie noce – przypis z pozniej).

Z gadzetow polecam tylko termoaktywna, “oddychajaca” bielizne. Jest nieoceniona na nocne przymrozki, a w dzien zastepuje dowolna ilosc t-shirtow (bo blyskawicznie wysycha po przepoceniu/upraniu). Dziekuje dobrym ludziom, ktorzy mi sprezentowali takowa przed wyjazdem ;)

*

3 obrazki z drogi.

Obrazek 1. Schodze droga idac bardzo stromo w dol, do koryta potoku, i nagle z naprzeciwka nadjezdza moze osmioletni chlopak z plecakiem. A wlasciwie to galopuje, bo jedzie na koniu. Kon jest malutki, ale w porownaniu z tym chlopaczkiem wyglada na olbrzyma. Oczami wyobrazni widze siebie, jak w pierwszej klasie prosze rodzicow: Moge jezdzic do szkoly na konikuuu? Mogeeee? – czysta abstrakcja.

Obrazek 2. Miejscowi tragarze wnoszacy na plecach gigantyczne pakunki (nawet i 100 kg – podobno za taki jeden kurs dostaja 300 rupii, czyli ok 4 dolary). Spojrzcie na te wychudzone nogi:





Obrazek 3. Maszeruje z gorki calkiem dziarsko i nagle slysze gwizd z tylu. Zanim sie odwrocilem, mija mnie dzierski 70-latek obladowany buklakami. Smieja sie do mnie i doslownie sfuwa w dol po kamieniach niczym kozica (pachnie podobnie) i po chwili niknie mi z oczu. Komentarz co do kondycji miejscowych jest chyba zbedny.

*

Schodzac, w ciagu jednej doby, zmienia sie klimat i przyroda wokol. Jednego dnia rano budzi sie nie tylko w spiworze, ale i w swetrze, wokol widzi sie nagie skaly, suche zolte trawy i wlochate jaki. Drugiego dnia rano sweter zaklada sie dopiero po wyjsciu ze spiwora, a wokol zielone drzewa i hasajace malpy.





Najpiekniej jest oczywiscie o wschodzie i zachodzie slonca. Dolina jest tu bardzo wasko i blask wschodzacego slonca jest jak powolne tsunami wlewajace sie do srodka – szczegolnie spektakularnie wyglada to na zakretach:



Natomiast wieczorem niezwyklym momentem jest chwila, gdy jest juz na tyke ciemno ze widac ksiezyc i gwiazdy, natomiast czapy sniezne na szczytach gor odbijaja jeszcze resztki swiatla slonecznego – zarza sie jakby byly podswietlane od srodka, odcinajac sie od skal spowitych juz w zupelnym mroku.

*

Pierwszy wieczor spedzam w guesthousowym dinning roomie przy piecyku, swiecach, ryzu i szydelkujacych tybetankach. Razem ze Szwedami (dogonilem ich po drodze), starym Niemcem i gadatliwym Anglikiem. Anglik snuje niekonczace sie opowiesci o swoich podrozach i przygodach. Zabawne – tyle juz sie takich historii nasluchalem, ze pomimo iz sa naprawde ciekawe, to wszystkie zaczynaja mi sie wydawac podobne i po prostu nudne. Co jakis czas pytam Olofa, o czym, rozmawiaja w swoim germanskim towarzystwie. O eutanazji oraz przewadze jednych kremow do opalania nad innymi… Takze jak widzicie, nawet wieczory w tak niezwyklym miejscu, w towarzystwie takich obierzyswiatow, potrafia byc nudne. Szybko sie wiec zawijam do swojego pokoju. Samotnosc po 1,5 miesiaca przebywania non-stop w czyims towarzystwie jest naprawde bezcenna.

*

Drugi wieczor. Obok siebie stoja 2 guesthouse’y. W jednym zatrzymalo sie 2 wlochow, a w drugim nikt. W pierwszym odruchu chce isc tam, gdzie bedzie jakies towarzystwo, ale zaraz mysle sobie – czemu jedna kobita ma zarobic na 3 turystach, a druga na zadnym? :) (poza tym patrz akapit powyzej)

Odpoczywam chwile w pokoju i schodze na dol na obiad. W dinning roomie ciemno, bo szkoda pradu i opalu na jednego goscia. Zostaje zaproszony do izby gospodyni, czyli kuchni z lozkiem.

W izbie jest ciemno – troche swiatla daje drewno palace sie w piecu i dwie swieczki stojace w katach. W izbie oprocz krzatajacej sie gospodyni siedza jeszcze 4 osoby – rodzina. W tym swietle prawie nie widze ich twarzy, oczywiscie nie rozumiem tez o czym mowia (2 proby zagajenia po angielsku okazuja sie porazka). Takze atmosfera jest lekko tajemnicza.

Jeden z mezczyzn wyjmuje z torby swiete obrazki z budda. Wszyscy bardzo zywo je komentuja – widac ze maja dla nich duze znaczenie. Ale nie mam pojecia czy sa to jakies religijne dyskusje, czy rozmowa w stylu “spojrz jaki piekny kolor ust ma ten Budda” (tybetanski i nepalski Budda ma umalowane usta i przekrwione oczy...)... Po chwili z tej samej torby wylaniaja sie kolorowe wloczki, rozance i koraliki. Tez wzbudzaja wielkie zainteresowanie. Gospodyni podaje mi jeden z koralikow, mowiac: Daramsala, Dalaj Lama, Daramsala, Dalaj Lama (Zatem wyjasnia sie zainteresowanie rodziny skarbami z torby. Trzeba tu dodac, ze wyprawa stad do Daramsali w Indiach, to naprawde wielka ekspedycja). Po chwili pokazuje mi zebym polknal ten koralik. Hmm, dziwne maja tu zwyczaje... Ogladam koralik w tym polmroku i dochodze do wniosku ze to jednak cukierek. Cukierki od Dalaj Lamy sa paskudne.

Siedze wiec sobie na zydlu, obserwuje wieczorne zycie tybetansko-nepalskich gorali i probuje cos zrozumiec. Czym zajmuja sie ludzie spedzajacy kolejny wieczor w ciemnej kuchni? Jakie stosunki panuja miedzy czlonkami rodziny? Czy wszyscy beda tu spac? Gdzie sie zmieszcza? Czemu gospodyni zaczyna nagle ubijac maslo w tubie? Co za ziol dodaje do rakszi (miejscowy samogon) i czemu ja smazy przed podaniem?
Na koniec gospodyni podaje mi to rakszi. Cienie tancza na pomarszczonej twarzy, nadajac jej wyglad zlowrozbnej cyganki. “Very strong, verrry strong, gooood sleeep”.

Sen byl rzeczywiscie dobry.

*

Nastepnego dnia czekam do wczesnego popoludnia na moja ekipe. W miedzyczasie odkrywam gorace zrodlo. Umyc sie (wlasciwie to tylko oplukac) w goracym zrodle, na wysokosci ponad 2000m, po dokladnie 14 dniach od ostatniej kapieli – przyjemnosc jedyna w swoim rodzaju. Nawet jesli zrodelko jest tak naprawde tylko malutkim cuchnacym bajorkiem :)

Nie moge sie doczekac, wiec ide dalej. O 16 siadam w Siabru Bensi przed OK Hotelem, z ktorego wyruszylismy 5 lutego.

Nastepne dni beda bardzo obfite w nowe wrazenia.

Brak komentarzy: