niedziela, 25 stycznia 2009

Pakistan

Tajny korespondent donosi:
"Przekrzykujemy stukot kół pociągu, za oknem hektary pustkowi, wokół wszędobylski kurz, mężczyźni w chustach i mały chłopiec jeżdżący po naszych kurtkach zapalniczką jak samochodem - to już Pakistan. Zaczął się zupełnie inny świat."
Zaległe relacje blogowe dotrą pewnie dopiero z Indii.

środa, 21 stycznia 2009

Esfahan

Zatrzymujemy sie u Amira z couchsurfing.com. Noc w mieszkaniu jest calkiem mila odmiana po ostatnich pieciu dniach w ciezarowkach. Nawet jesli spi sie na podlodze, w towarzystwie jeszcze 4 osob (do Amira przyszli koledzy wspolnie uczyc sie do egzaminow). A wczesniej jeszcze magiczny wieczor pod mostami. Przychodza tu mezczyzni i po prostu spiewaja sobie nawzajem. A glosy maja po prostu nieziemskie. Zuza nagrywa wszystko na dyktafon.

Nastepnego dnia idziemy zwiedzac. Podobno “zobaczyc Esfahan to jak zobaczyc pol swiata”, “najpiekniejsze miasto w Iranie” itp itd. Jest zima i jestesmy chyba jedynymi europejskimi turystami w miescie. Idziemy na glowny plac i jak sie okaze, juz sie z niego nie ruszymy do konca dnia.

Najpierw spotykamy Hosaina. Strasznie psioczy na rzad. Opowiada nam, ze gdy tylko chca ukryc jakies problemy, zaczynaja wycierac sobie usta Islamem, Koranem i Allahem. Ze pieniadze z ropy zamiast byc wydawane w Iranie, ida na pomoc dla Libanu, Palestyny i Talibow. Wczesniej nasi gospodarze, tlumaczac nam propagandowy plakat na ulicy, mowia, ze Liban, Palestyna itd sa oficjalnymi przyjaciolmi Iranu. Ale ich osobistymi juz napewno nie.
W Turcji wszyscy lamentowali ze ten zly Izrael zabija setkami dzieci i kobiety w Gazie. W telewizji tureckiej (iranskiej tez) doslownie za kazdym razem, gdy mielismy okazje widziec, lecialy materialy pelne zgliszcz i zakrwawionych ludzi. Tymczasem spotkani Iranczycy maja wiekszy dystans do tego konfliktu. Hosain tlumaczy nam ze rozumie, ze Izrael zostal sprowokowany ciaglym ostrzalem mozdziezowym zydowskich osiedli w wykonaniu Hamasu.

Generalnie nikt tu w Esfahanie nie lubi rzadu. Kolejny nasz rozmowca, gdy mijalismy jakiegos imama zaczal nam szeptac: “They enemies of the people…”.

Rownie daleki od oficjalnego jest stosunek do spraw obyczajowych. Kontakty miedzyplciowe przed malzenstwem sa zakazane, ale po prostu wszyscy spotykaja sie w domach. Zreszta na ulicy widac mnostwo par. Poza tym najwidoczniej zakazany owoc smakuje najlepiej. Gdy spojrzy sie mlodym Irankom w oczy (a oczy maja fenomenalne – wielkie, iskrzace sie, czarne jak smola), w ogole nie odwracaja wzroku, a czesto wrecz patrza tak intensywnie, ze bywa, ze czuje sie troche jak Zuza w Turcji :)

Hosain pokazuje nam zabawny filmik na komorce. Pojawiaja sie w nim nagie posladki, ale nie ma w tym nic erotycznego. Podobno za taki filmik mozna pojsc do wiezienia. Potem puszcza nam iranska muzyke. Nagle widzi jakiegos zblizajacego sie brodacza. Nerwowo probuje wylaczyc telefon (nie jest zbyt obeznany z technika): “Hezbollach, hezbollach, shit, shit!”. Brodacz odchodzi, Hosain znowu puszcza muzyke.
Wizytujemy jeszcze warsztat dywaniazy, gadamy z jakimis dzieciakami, wystepujemy w programie dla niemieckiej telewizji, idziemy z Wahidem do ukrytej przed turystami knajpki z fajkami wodnymi – wszystko to na jednym placu. Robi sie wieczor, wracamy do domu. Musimy zostac tu jeden dzien dluzej niz planowalismy, bo jednak wypada cos zobaczyc w tym miescie :)

Iran – pierwsze wrazenia

Iran z okien ciezarowek wyglada surowo i groznie. Wokol drogi ciagna sie zupelnie plaskie rdzawobure pustkowia, z ktorych gdzies daleko wyrastaja nagle potezne, osniezone gory. Co jakis czas monotonie przerywaja skupiska parterowych klockowatych domkow z nieotynkowanej cegly. Wszystkie wygladaja tak samo. Wszedzie mnostwo smieci, blota i wyjacej biedy. Wschod slonca jest zapylony, rozmazany i zlowrozbny. Zastanawiamy sie, czy Iran wyglada tak, jakby wygladala Turcja, gdyby nie bylo Ataturka.
Na szczecie kierowcy sa fantastyczni- wyluzowani, z poczuciem humoru, nienachalni, spokojni, traktujacy Zuze jak normalnego czlowieka. Zreszta zobaczcie filmik:

Gdy dojezdzamy do Esfahanu okazuje sie, ze jest to zupelnie inny Iran - bardzo nowoczesny, zamozny, “europejski”. Potem wychodzi na jaw, ze granica miedzy dwoma Iranami przebiega nie tylko przez portfele, ale takze przez umysly.

Migawki z podrozy- granica turecko-iranska

Gdy przekraczamy granice jest juz ciemno. Trafiamy na wielki parking dla tirow. Nie wiemy co robic, bo wszyscy nam mowia, ze stad wcale nie jedzie sie tam, gdzie chcemy. Szwedamy sie po tym parkingu, ale nie jestesmy w stanie zgadnac w ktora strone powinnismy sie udac. Rozkladamy wiec oboz i gotujemy ryz. Zaczyna lapac mroz.

W koncu postanawiamy pochodzic po zaparkowanych tirach, popytac czy ktos jedzie na Tabriz i wprosic sie do ktoregos z nich. Po chwili przyczepia sie do nas brodacz o oczach psychopaty, z wielka palka w reku. Cos od nas chce. Nie mija pol minuty, a maszeruje za nami juz cala zgraja podejrzanych typow. Na szczescie szybko trafiamy na fantastycznego kierowce – starszego Turka – ktory nas przygarnia. Ale typy nie daja mu spokoju i ciagle cos od niego chca. Nic nie rozumiemy i nie wiemy o co chodzi. W koncu przychodzi angielskomowiacy policjant. Upiera sie ze nie mozemy nocowac w tym tirze i musimy isc do hotelu. Wcale nam sie to nie usmiecha, wiec dyskusja trwa z kilkanascie minut. W koncu dowiaduje sie, ze jestesmy bratem i siostra. Wtedy mieknie i pozwala nam zostac. Brodacz jeszcze wraca i rzuca sie w kierunku kierowcy, ale na szczęście też daje spokoj.

Sytuacja wygladala groznie, ale caly czas mielismy swiadomosc, ze niedaleko jest posterunek i mamy wszystko pod kontrola. Tak czy siak, nie mamy pojecia o co chodzilo. I to pomimo, ze wladamy juz doskonale tureckim:) Szczegolnie jesli kierowca zna kilka slow po angielsku/niemiecku/rosyjsku, mozemy gadac jak starzy znajomi. Moj ulubiony przyklad to ten, o ktorym pisala Zuza – “A wiec zwiedzil pan juz caly swiat!”, czyli “Wy (pol/ros) visited (ang) alles (niem) harita (mapa po turecku)!”.

Spedzamy noc w ciezarowce i rano odjezdzamy na poludniowy wschod.


Z Hakanem.



Sniadanie w przygranicznym miasteczku.

Migawki z podrozy – Dobugayazit

Kurdowie wysadzaja nas w Dogubayazit niedaleko granicy z Iranem. Czuje sie jak na koncu swiata. Miasteczko wyglada tak, jak zawsze wyobrazalem sobie zapadle dziury gdzies w tundrze na dalekiej Syberii.

Sa dwie szerokie krzyzujace sie drogi bez chodnikow, wokol chaotyczne pomieszanie roznego rodzaju bud, wszedzie bloto zmieszane ze sniegiem i smieciami. Po chwili trafiamy na cos dziwnego – straganik z “fastfoodem”. Po chwili pojawia sie wlasciciel, zamawiamy po kebabie i jogurcie.

W miedzyczasie jakis czlowiek zaprasza nas do “biura” na herbate. Glownym sprzetem jest stojacy po srodku piecyk typu “koza” opalany gazetami. Siedzimy naprzeciwko siebie i usmiechamy sie. Co jakis czas wymieniamy kilka zdan, np gdzie jest Polska, a potem znowu zapada cisza.

Wracamy donaszego kebabiarza. Okazuje sie, ze dostalismy po calym bochenku chleba, przecietym na pol, w srodku salata, pietruszka i kawalki watrobki. Zaprowadza nas do kanciapy, zebysmy sobie usiedli. Kanciapa: klepisko, koza, pietrowe lozko z brudna posciela, kanapa, 2 rozklekotane fotele oraz… biurko z komputerem i telewizor. To chyba miejscowy motel. W srodku dwoch staruszkow jak z obrazka – wysuszone wiatrem i mrozem twarze, wasy, tureckie czapy. Siedza wyprostowani, sacza czaj i usmiechaja sie.

Nasz kebabiarz zna rosyjski. Kiedys pracowal w Stambule, mial tam sklep z dywanami. Potem zastanawiam sie, jak to sie stalo, ze facet znajacy obcy jezyk, majacy kiedys sklep w najwiekszym miescie kraju, wyladowal na starosc na koncu swiata i sprzedaje watrobki, ktorych tu przeciez i tak nie ma komu kupowac…

Niestety jest juz za pozno, by zapytac. Moze ktos go oszukal? Moze po prostu postanowil spedzic starosc w miejscu, gdzie sie urodzil? Ile takich ludzkich wszechswiatow miniemy po drodze, nie poznajac z nich nawet ulamka? A przeciez te swiaty sa ciekawsze niz wszystkie krajobrazy czy zabytki, ktore zobaczymy. O ile jednak trudniej poznac dobrze zywa osobe niz martwe miejsce… Wiekszosc z nas pozna w zyciu naprawde dobrze najwyzej kilka osob – jeden stolik w knajpie. Na poznanie calej knajpy potrzeba juz 10 zyc. A wszystkich knajp przy ulicy – 100 zyc. Kamera oddala sie – dzielnica ma kilkadziesiat ulic, a miasto kilkanascie dzielnic… Czlowiek czuje sie malym bezsilnym pylkiem w obliczu takiego ogromu roznych historii, ktorych nigdy nie pozna…

Kamera wraca nad zasniezono-zablocona ulice Dobugayazit. W momencie gdy nakladam paste do zebow na szczoteczke, nadjezdza tir. Wchodze na schodki, zdejmuje buty (nie wolno zabrudzic dywanow w srodku), laduje swoj plecak na tylne siedzenie opracowanym juz chwytem, potem Zuza podaje mi siaty i swoj plecak. Kamera powoli podaza za nami ku granicy z Iranem. Kolejne miejsce-zagadka.

Do widzenia, Istanbule...

Po milych chwilach spedzonych przy fajce wodnej z Justyna, Olkiem i ich wspollokatorem, Alexem, opuszczamy Istambul, wzbogaceni o pare nowych doswiadczen i odwiedzonych zakamarkow oraz umiejetnosc gry w Tavle (zwana rowniez Baggamonem).

Wbrew pozorom miasto to nie daje nam taklatwo opuscic swoich murow. Na jeden pociag, wywozacy na autostrade, spozniamy sie 10 minut, nastepny zas, po dwugodzinnym oczekiwaniu, na naszych oczach odjezdza z sasiedniego peronu (wynik malego nieporozumienia z milym statrszym panem).

Koniec koncow jednak wydostajemy sie pod miasto, gdzie po dwukilometrowej wedrowce przez blota cichego tureckiego miasteczka udaje nam sie dotrzec do autostrady – wylotowki na Ankare. Stad zabiera nas pierwszy zamachany tir. I tak dzieje sie wlasciwie za kazdym razem, kiedy zmieniamy auto – na siedem lapanych ciezarowek, zatrzymuje sie i zabiera nas szesc. Jednym slowem, podrozowanie autostopem po Turcji, przynajmniej naszym zdaniem, jest wlasciwie najlepszym z mozliwych srodkow transportu. Nie trzeba czekac na autobusy, ktore sie spozniaja albo wypadaja z rozkladu, przy okazji majac darmowe miejsce do spania (fakt faktem, czasem w dosc spartanskich warunkach, czego w naszym przypadku najbardziej doswiadczyl Michal,ktory, jako mezczyzna, zawsze dostawal gorsze miejsce –zazwyczaj gdzies miedzy fotelami albo na jednym fotelu z dwoma plecakami;) ). Do tego spotyka sie baaardzo roznych ludzi, bo,trzeba przyznac, tureccy kierowcy tirow stanowia znacznie zroznicowana grupe zawodowa;) (Zreszta, przypuszczam, nie tylko tureccy). Na szczescie wizerunek tirowca-Turka,stworzony przez Osmana, zostal zmieniony przez kolejnych kierowcow.



Organizacyjnie

Wielkie dzieki za komentarze!:)
Niestety mamy albo malo czasu na internet albo nie mamy dostepu... Teraz np za 20 min. podobno zamykaja kafejke, a Zuza nie moze zamiescic swoich wpisow nie wiadomo dlaczego... Dlatego zdjecia dodamy zapewne pozniej.

środa, 14 stycznia 2009

Stambuł

13.01.2009

Dziś dzień zwiedzania. Ograniczamy "atrakcje" do minimum: takie gdzie "mówią wieki" (choć najczęściej jest to cichy szept, który trzeba wyłowić ze zgiełku turystów - na szczęście o tej porze turystów brak) - Haga Sofia i Błękitny Meczet oraz takie gdzie czuć lokalnego ducha - Wielki Bazar i Nowy Meczet - udało nam się wejść na muzułmańskie nabożeństwo.

A potem turecka knajpa, a w domu fajka wodna w towarzystwie Justyny i Olka. Wielkie dzięki za ugoszczenie nas!


Tak modlą się mężczyźni w Błękitnym Meczecie.


A za tą kratką modlą się kobiety.


Haga Sofia


Prom na drugi kontynent.


Wielki Bazar

Ogromne podziękowania dla

Bułgaria, Turcja

12.01.2009

W pociągu przeżywam koszmar. Jest ze 40 stopni ciepła i zerowa wilgotność. Natomiast na korytarzu jest tak zimno, że wolę nie wychodzić. Co jakiś czas zapadam w niespokojny sen, ale wyspać się nie da. Nagle budzę się z myślą o budziku i że chyba już dojeżdżamy… Jest za 20 piąta, dojechać mamy na piątą. Budzę Zuzę i powoli, jak na zjeździe heroinowym zaczynamy się szykować. Nagle stajemy na stacji…
- To Dmitrograd!
- Jezu! Wysiadamy!
Pakujemy się w panice. Nici ze zmiany skarpetek, umycia zębów itd. Myślę sobie, ze dobrze byłoby zakrzyknąć na konduktora, żeby wstrzymał pociąg. Ledwo przechodzi mi to przez głowę, do przedziału wchodzi konduktor, młodziutki chłopak w okularach:
- Do you speak English? – łał, mówi po angielsku.
- Yes, we have to get out now! – konduktor jednak stoi nieporuszony i uśmiecha się uśmiechem Mona Lizy.
- Swilengrad? I will check. – Skąd on wie o Swilengradzie?????? – 7:38 – Super, czyli za półtorej godziny, ale skąd on wie??
- Swilengrad - kill yourself – dodaje za chwilę.
- ????? Why????
- Yes. – kończy rozmowę z miną wyroczni delfickiej.
- But why???
- Yeeees…. – i znika…
Za jakiś czas Zuza orientuje się, że zapomniała karimaty. Pociąg jeszcze stoi, ale w przedziale dla konduktorów siedzi zupełnie inny facet… Mara senna? Przepowiednia? Klątwa? – Czekamy…



Na stacyjce w Dmitrogradzie stara stareńka cyganka i dwoje dzieciaków. Ubrani byle jak, zimno im jak diabli. My też marzniemy, robimy sobie zupę, ale nie rozgrzewa na długo, zaczynamy więc podskakiwać itd. Cyganka śmieje się i coś tam komentuje – widzi, że chociaż obcy, to w jakiś sposób swoi. Po jakimś czasie Zuza ma dość i wyjmuje swoją wielką puchową „ogrzeję wszystko i zawsze” kurtę. Mina cyganki tężeje i taka zostaje już do końca…


Potem pociąg do Swilengradu (w cieple, ale już cywilizowanym, zasypiamy po minucie), jazda trwa godzinę. Tam znów rezygnujemy z taksówki za równowartość 50zł (choć dało się targować) i o 9 rano zjadamy obiad (jak się okaże prawie na cały dzień) – fantastyczne bułgarskie frykasy w przydworcowym barze z kiblem w budce na zewnątrz, i… robimy to co tygrysy lubią najbardziej, czyli podchody na postoju dla tirów. Za niedługo jedziemy do granicy z pewnym Słowakiem. Dalej piechotą.
Granica z Turcją jest niesamowita. Ciągnie się pewnie z kilometr, po drodze jest z 8 posterunków (wszędzie chcą paszport Zuzy, a mojego nawet nie dotykają). Ale najlepsze jest to, że pierwsze, czego się doświadcza już z daleka, to widok ośnieżonego meczetu i zaśpiew muezina… Azja czeka! :)

Po stronie tureckiej po może 10minutach zatrzymuje się tir – sam z siebie. Tirowiec Osman uczy nas wszystkich ważnych słów po turecku – dzień dobry, samochód, dom, piersi, stanik, uprawiać seks, penis, pochwa, obrzezanie, kochać, brać ślub itd., itp., do zanudzenia… Poza tym był niezwykle miły, zadzwonił do znajomych Zuzy ze Stambułu, żeby im wytłumaczyć, że wyrzuci nas na przedmieściach 50 kilosów od miasta. Niestety nam o tym nie mówi. Generalnie lądujemy w wielkiej dupie, w dodatku bez tureckich lir…

Na szczęście w sklepiku pewna starowinka wymienia nam dolary po kursie z gazety (my mówiliśmy po polsku, ona po turecku) i kieruje nas na „przystanek autobusowy,”… na środku skrzyżowania! Potem jeszcze parę przesiadek, w tym nocny prom przez cieśninę Bosfor i ok. 20tej docieramy do Azji.

Zagubieni w nowej rzeczywistości jedziemy dolmuszem (busikiem), nie wiedząc zupełnie gdzie i kiedy powinniśmy wysiąść. Nagle widzimy znajomą postać – to Olek w świecącej czapce Mikołaja. „Proszę się zatrzymać!” – Zuza drze się po polsku. Zrozumieli. Udało się.

Podsumowując ;) Podróż od granicy z Polską zajęła nam 48h, niewiele krócej niż bezpośrednie połączenie autobusowe, za to wydaliśmy 2 razy mniej i przeżyliśmy 10 razy więcej. Tutaj wpisujemy tylko niektóre rzeczy, bo wszystkich fizycznie nie da się zamieścić, a i Wy byście pewnie nie dali rady przeczytać…

Dajcie więc znać, czy lepiej pisać krótsze notki, i w ogóle skomentujcie „techniczną” stronę pisania – może pomoże nam to zbliżyć się do „relacji idealnej”.

Rumunia, Bułgaria

11.01.2009

W Czerniowcach busem na dworzec autobusowy i stamtąd marszrutką do Suczawy w Rumuni (10 dolarów!). Potem jazda autokarem do Bukaresztu, tam znowu na postój busików. Dobrze że facet zgadza się na zapłatę w dolarach, bo dookoła zero kantorów, a waluta się skończyła. Jedziemy do Giurgiu nad granicą. Jest koło 18, ciemno już od godziny i zaczyna łapać mróz…

Jedyny transport jaki został do granicy to taxa za 40 euro, więc idziemy na piechotę. Ludzie pytani o drogę na granicę pukają się w głowę (Żołnierz: „do Indii? Fuck, shit, fuck, shit!”). Idziemy, idziemy, co jakiś czas ktoś nam proponuje podwiezienie za kasę, ale za dużo chcą, zresztą jeszcze jesteśmy chojrakami i nie chcemy brać taksówek dla zasady. Łapiemy jednego stopa – z kilometr. Potem znowu piechotą wzdłuż drogi z czołówką na plecaku, żeby nas widzieli. Robimy „romantyczny” postój na moście nad Dunajem. Mgła, GIGANTYCZNY księżyc ( w radiu słyszałem, że właśnie teraz tarcza jest największa, jaką zaobserwujemy w ciągu swojego życia), ptasie mleczko (Tak! Dźwigamy to na prezent dla naszych przyszłych gospodarzy ;), pasztet i 4 maksymalnie wychudzone pieski czekające na jakiś ochłap.. W końcu po na oko niecałych 10km dochodzimy do granicy Bułgarskiej, znowu rezygnujemy z taksówki, bo chcą aż 5euro i czekamy na przystanku na autobus. Ale robi się NAPRAWDĘ zimno. Hmm, 5 euro to w sumie malutko… Niestety taksówka już pojechała… Na stacji benzynowej dowiadujemy się, że busu już nie będzie… Facet proponuje Zuzie, że zadzwoni po taksówkę. Taksówka przyjeżdża, a tu się okazuje, że przecież jedyne co mamy to 3 euro Zuzy… Na szczęście kierowca widzi, ze nie ściemniamy i podwozi nas do dworca. I dobrze, bo zamarzła nam woda w butelce.

Nie ma już pociągów do Swilengradu (przy granicy z Turcją). Bierzemy więc nocny pociąg do Dmitrogradu, który jest gdzieś po drodze (nie mamy ze sobą ani skrawka mapy Europy, ale Zuza była tu już 3 razy i się orientuje :). Mamy więc gdzie spać.

Ukraina

10.01.2009

Pociąg do Przemyśla: „A wy na weekend do Zakopanego?”, „Nie do Przemyśla…”, „Uuu, to kawał Polski zwiedzicie!”…

Z Przemyśla na granicę wyruszamy ok. 18tej po godzinnym oczekiwaniu, czy aby na pewno marszrutka się zapełni i pojedzie. Na granicy z polskiego do ukraińskiego posterunku wiedzie długa alejka ogrodzona siatką/kratą, co chwile podziurawioną i porozciąganą – to miejsca, gdzie „mrówki” podają sobie papierosy i inne dobra, w razie potrzeby. Po ichniej stronie oczywiście pomyliliśmy się w papierach, zostaliśmy w tyle i załoga naszej marszrutki zniknęła przed nami… Najpierw spotkaliśmy taksówkarza, który mówi ze wszystkie busiki dawno odjechały i został tylko on. Ale niedługo jednak spotykamy busika – 50 hrywien, kierowca jest 100%-owo pewny, ze się zgodzimy „bo nic już nie jedzie”. I co? Za busikiem, dosłownie 2 metry dalej, stał drugi, za 15 hrywien :)

Ze Lwowa jedziemy do Czerniowców. Dworzec jak z XIXw, dróżnicy w mundurach jak z XIXw, nasz przedział 3-ciej klasy, tez jak z innej epoki. Przez cały wagon ciągną się leżanki ustawione w trzech piętrach – to pewnie pozostałość po radzieckim taborze, który musiał przebywać tysiące kilometrów, więc lepiej było zrobić leżanki niż siedzenia. Nasze miejsca oczywiście na końcu, zaraz przy wejściu do kibla :) Obok przy stoliku trwa uczta z chlebem i wódką z plastikowych kubeczków.

Teraz dopiero powoli, powoli zaczyna do nas dochodzić, że jedziemy w wielką podróż gdzieś na koniec świata...

sobota, 10 stycznia 2009

Na razie, Polsko!

Wiadomość z ostatniej chwili:
"Pierwsza granica zaraz zostanie przekroczona. Na razie, Polsko!"

piątek, 9 stycznia 2009

No to jedziemy:):):)

Niech sie dzieje!!!

Jazda!

Pa pa Warszawo.

reisefieber...

... czyli gorączka podróżna. Chyba mogę stwierdzić, że od dzisiejszego poranka odczuwam ją w pełni. Wydaje się, że w końcu dziś Ten Dzień nastąpi i wyjedziemy. O 14 odbiór paszportów z ostatnimi irańskimi wizami (insz Allah będą..).

środa, 7 stycznia 2009

Przygody z wizami

„Pomyśl, czego najbardziej się boisz, a potem... zrób to!”. Nie, to nie jest myśl, która skłoniła nas do wyprawy autostopem do Nepalu - tak się motywowałem do zmierzenia się z biurokracją, gdy zaczął nadchodzić już ostatni moment by zacząć wyrabiać sobie wizy ;) Pierwsze starcie ze wschodnią cywilizacją było nader ciekawe.

Ambasada Indii to nowocześnie wyglądające biuro w bardzo nienowoczesnym biurowcu, co chyba na upartego może stanowić metaforę tego kraju. W środku siedzi młody Hindus, niezwykle szarmancki, uroczy, czarujący, dowcipny, słodki i miły - wobec kobiet. Wobec mnie nie chciało mu się nawet klecić całych zadań: "When?", "Two photos", "Money", a w końcu - "Tickets". Wśród dokumentów koniecznych do uzyskania wizy znajdować się bowiem musi ksero biletu lotniczego do Indii. Ale ja nie mam tickets bo jadę by bus. "By bus?! By bus?!" - wykrzywił się, jakbym mu krzywdę robił. No i szybko znalazł lekarstwo na taką sytuację - biurokrację. Musiałem napisać specjalne podanie do samego pana ambasadora, w którym wielce uprzejmie prosiłem o przyznanie mi jednak tej wizy (założę się, że nawet go nie powąchał...).

Oprócz biurokracji przećwiczyli mnie także w słynnym wschodnim targowaniu się. Wczoraj wróciłem tam z paszportami, zeby nam wbili wizę. Pytam, czy na pewno będę mógł odebrać je z powrotem o 16.30 (to oficjalna godzina startu wydawania wiz) - Nie ma takiej możliwości, za dużo pracy dzisiaj mamy, jutro - Ale ja jutro wyjeżdżam - Nie dziś nie, najwyżej jutro rano. - O 9-tej? - Nie, nie, po 11-tej - Ale ja wtedy nie mogę, przykro mi. A zresztą o 9-tej też nie mogę - Ech, no dobrze to dzisiaj, ale niech pan przyjdzie późno, na sam koniec - Mi bardzo zależy na czasie. O której przyjść? - No o 16.30...

Ambasada Pakistanu mieści się w biurowcu obok, ale jej wnętrze przypomina ubogi acz przytulny domek - dywanik, czajniczek, szafeczka, stare lustro, starszy pan w sweterku a la lata 80-te. Jeśli chodzi o stosunki międzypłciowe, to tu sytuacja była odwrotna, wobec mnie był niezwykle miły, a wobec Zuzy opryskliwy. Ale większym problemem było to, że ulubioną odpowiedzią na większość istotnych pytań (o rodzaje wiz itp) było "Don't worry, no problem"... Drugim problemem było to, że bardzo zwlekali z wydaniem wiz, a musieliśmy zostawić u nich paszporty (w pozostałych ambasadach można bez problemu donieść paszport dopiero w dniu wydania wizy). Za każdym razem, gdy dzwoniłem słyszałem nowy, późniejszy termin. W końcu na 100% miały być we wtorek. Dzwonię we wtorek - "Nie ma jeszcze, będą w piątek". No więc zrobiłem awanturę, że muszę mieć te wizy dziś do 12-tej. Skończyło się na tym, żebym przyszedł przed tą 12-tą, może będą. I co? I były. Mam nauczkę, żeby awanturować się od razu, nawet na zapas...

Ambasada Iranu mieści się w majestatycznej willi, a wszystkie ogłoszenia na tablicy korkowej zaczynają się od złowrogiego wezwania "W imię Boga!". Mimo groźnej, jak na religijną dyktaturę przystało, fasady, z tą ambasadą były najmniejsze problemy.

Niestety, kiedy w końcu odzyskaliśmy paszporty i mogliśmy pójść odebrać irańską wizę, podstępnie, nie uprzedzając nas, nadszedł jeden z najważniejszych dni dla muzułmanów, a szyitów w szczególności - święto Aszura.

Ambasada zamknięta. Start wyprawy opóźniony.


Gdybym był złośliwy, to miałbym nadzieję, że pracownicy ambasady Pakistanu świętują zgodnie z tradycją ;)
Tego dnia opłakuje się męczeńską śmierć Husajna ibn Alego, wnuka Mahometa poległego w bitwie pod Karbalą. W czasie procesji zmierzających do grobu Husajna gromady mężczyzn biczują się i kaleczą do krwi.

Przygody ze szczepieniami

W poniedziałek poszedłem w końcu do Sanepidu zaszczepić się na różne paskudztwa. Konkretnie na dur brzuszny i żółtaczkę typu A (na pozostałe indyjskie hity, tężec i żółtaczkę B, byłem zaszczepiony już kiedyś tam). Zarejestrowałem się, zapłaciłem (170 zł za sztukę), wszedłem do gabinetu, jedna pani uraczyła mnie pogadanką, że skoro nie chcę się zaszczepić na meningokoki, to powinienem unikać zatłoczonych pociągów i wieloosobowych dormitoriów, a druga w tym czasie zaszła mnie od tyłu i rach ciach zaszczepiła.

Po chwili ta druga, po wnikliwym wpatrywaniu się w moją kartę, mówi z przejęciem: Ojejku, przepraszam, ja pana niechcący zaszczepiłam na malarię!

Jako że prezent nie może się zmarnować, czeka mnie teraz obowiązkowa podróż do Afryki :)

niedziela, 4 stycznia 2009

Moja wersja Wyprawy;)

Jest bardzo podobna do Michałowej. Choć dla mnie Azja była na pierwszym miejscu od samego początku. No nic, zobaczymy, co przyniosą najbliższe miesiące...