01-03.03.2009
Jedyne 10 godzin po nepalskich wertepach i jestesmy znowu w wielkim miescie.
Poprzednio duzo narzekalismy na Katmandu, ale teraz juz jestesmy przyzwyczajeni. Powoli staje sie to “nasze” miasto – mamy juz ulubiony bar, ulubiona kafejke itd. No a poza tym, jak tu nie lubic miasta, gdzie w knajpach nie uswiadczy sie “przebojow lata”, bo wszedzie graja Doorsow, Deep Purple i Boba Dylana... (A i dziwnym trafem, wiekszosc bialych wyglada, jakby sluchala takiej muzyki od urodzenia;)
Wieczorem czytam maile. U znajomych glownie praca i imprezy. Ale niektorzy np zaszli w ciaze... Ha – to jest dopiero przygoda zycia, a nie jakies tam szlajanie sie po Himalajach...
Za oknem perkusja i gitary, w glowie refleksyjny nastroj – moglo sie to skonczyc tylko w jeden sposob. Zakladamy czyste ciuchy i uderzamy na miasto.
*
Mamy 100 pomyslow na to, co robic dalej. W koncu Zuza proponuje, zeby jechac do Daramsali, bo 10-tego marca bedzie tam obchodzona 50 rocznica tybetanskiego powstania. Jestem dosc sceptyczny wobec swiat panstwowych (nawet tybetanskich), ale skoro Zuzannie zalezy, to czemu nie. Wazne zeby byc znowu w drodze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Teraz się wciągnęłam i Doorsów słucham, zamiast magisterkę pisać! Hahahaha. ;)
Faktycznie, jak nie lubić takiego miasta!
Pozdrawiam!
Prześlij komentarz