poniedziałek, 23 lutego 2009

W nastepnych odcinkach...

W nastepnych odcinkach m.in.:

Nasi przyjaciele zostaja przygarnieci przez uboga nepalska rodzine i zyja wsrod nich, dzielac ich smutki i radosci, nie mogac powrocic z gor, gdyz autobusy przestaly kursowac.. Ponadto relacja z tybetanskiego Nowego Roku (25 lutego) i mnostwo nowych zdjec (oczywiscie teraz akurat blogger przestal chciec wgrywac moje fotki...).

;)

Dodam jeszcze ze pewnego razu podlaczylem telefon do pradu celem naladowania go, cos pstryknelo, telefon sam sie wlaczyl i poprosil mnie o PUK... Jako ze go nie znam, znow jestem pod numerem 603 173 337. Jesli ktos wpadl na genialny pomysl wyslania mi smsa, to poprosze o powtorke na rzeczony numer ;)

Slonce w Kangyen Gompa

13.02.2009

Siedze na plastikowym krzeselku pozszywanym (tak!) tasiemka i przykrytym narzuta z jaka i wygrzewam sie na sloncu – tak w skrocie wyglada opis tego dnia.

Jutro Zuza i Wojciech robia drugie podejscie na przelecz, a ja chyba zaczne schodzic w dol. Dookola juz nie ma za bardzo gdzie isc, a nie chce juz siedziec na miejscu. Zawsze to jak czlowiek jest w ruchu, cos ciekawego sie moze sie wydarzyc.

Ganja La vs Langshisha Kharka

12.02.2009

Rano jemy wspolne sniadanie, oddaje Zuzie reszte mojej aspiryny i moi alpinisci udaja sie na Ganja La, a ja w gore doliny – w miejsce zwane Langshisha Kharka, gdzie spotykaja sie trzy jezory lodowcowe.

Po drodze spotykam “Szwedow”, ale na szczescie maja podobne podejscie do mojego – czasem sobie gadamy, ale generalnie kazdy idzie sobie samotnie w odleglosci kilkudziesieciu metrow.

Lodowce okazuja sie mocno cofniete, ale i tak miejsce robi wrazenie.

Jako ze w zwiazku z rezygnacji z ataku na przelecz brakuje mi mocnych wrazen, proponuje “Szwedom” przeprawienie sie “wplaw” przez strumien na druga strone doliny i powrot tamtedy. Strumien calkiem szeroki, gleboki do kolan, woda lodowata, nurt rwacy, kamienie sliskie – ale umowmy sie, to nie jest podejscie na Ganja La ;)

Druga strona doliny okazuje sie malo przyjazna – wielkie pola glazow, glazikow i kamulcow na przemian z gestymi krzaczorami (Olof, ktory ma ze 2 metry wzrostu w pewnym momencie musial zaczac sie czolgac w tych krzaczorach…). Innymi slowy idziemy naprawde wolno i gdy nadchodzi zmierzch jestesmy jeszcze daleko od domu. Postanawiamy wrocic na “dobra” strone doliny, ale tu strumien plynie juz 6-7 odnogami, niektorymi calkiem niewaskimi. I ta przeprawe chyba rzeczywiscie warto zapamietac. Oraz przyjemnosc z zalozenia na stopy suchych i cieplych skarpet. Zastanawiam sie po co przenosilem sie z namiotu do pokoju ;)



Ostatnia godzine idziemy zupelnie po ciemku. Pewnie bedziemy pozniej niz Gandzialowcy, ale nie ma co zalowac – nigdy w zyciu nie widzialem tak rozgwiezdzonego nieba. W pewnym momencie po prostu stajemy i z 10 min gapimy sie w gore nic nie mowiac.

Gdy dochodzimy na miejsce okazuje sie ze 5 min wczesniej domownicy zadecydowali ze za 20min ida nas szukac…

Wojtek i Zuza nie zdobyli przeleczy. Zgubili droge, potem zgubili siebie nawzajem I byla to dla nich jedna z najgorszych przepraw w zyciu (tak stwierdzil Wojtek). Czyli decyzja o moim zostaniu byla trafna… widac, ze tacy zmeczeni jeszcze nie byli… Od tej pory spia razem ze mna w pokoju.

Snieg w Kangyen Gompa

11.02.2009.

Mija pierwsza samotna noc od ponad miesiaca – chocby dlatego warto bylo przeniesc sie do srodka.

Moze czas na kilka slow o pogodzie. Otoz dotychczas kazdy dzien wyglada tak samo – w momencie, gdy slonce wychyli sie w koncu zza gor, robi sie upalnie goraco, a zachmurzenie jest zerowe. Po zachodzie slonca szybko trzeba zakladac sweter i kurtke (ja najczesciej zakladam w ogole prawie wszystko co mam), a w nocy temeperatura spada ponizej zera. Dla turystow pogoda genialna, mieszkancy doliny za to sa bardzo niepocieszeni – zima bez sniegu oznacza malo wody, a malo wody oznacza koniecznosc latania z wielkimi baniakami na plecach do strumienia oddalonego o kilkaset metrow oraz marne plony na wiosne…

Tymczasem dzis zbiera sie coraz wiecej chmur roznego rodzaju. Jest bardzo malowniczo, az do momentu, gdy zrywa sie potezna sniezyca. Nasz pierwszy snieg w Himalajach ;) Zla wiadomosc jest taka, ze zasypuje nam Ganja La…



Wieczorem Zuza siedzi z niewyrazna mina, az w koncu mowi, ze wedlug nich nie powinienem isc z nimi jutro na przelecz… Dwudniowa eskapada odpada ze wzgledu na straszny mroz w nocy ta wysokosci ewentualnego obozu, a w jeden dzien z moja noga i moim tempem nie zdaze… W dodatku ostatni etap podejscia jest bardzo trudny i oni sami nie wiedza, czy dadza rade… Na koniec jeszcze dodaja, ze nie wierzyli, ze w ogole dam rade zobyc te dwa poprzednie szczyty - a to im psikusa zrobilem ;)

Jak mam do wyboru rezygnacje z wlasnej ambicji albo narazenie innych na niebezpieczenstwo, to wiadomo co wybieram…

Tsergo Ri

10.02.2009

Dzis zdobywamy Tsergo Ri. Nic nadzwyczajnego sie nie dzieje, poza tym ze laduje sie obiema nogami do strumienia, a Wojtka po drodze lapie choroba wysokosciowa (Zuze przed samym szczytem zreszta tez).

Po kilku godzinach wdrapujemy sie na te prawie 5000m i niespodziewanie znajdujemy tam czlowieka (oczywiscie przez cala droge nie widzielismy nikogo, nawet miejscowych – uroki jezdzenia w Himalaje zima).

Schodzimy w dol druga strona gory – bardziej stromym szlakiem. Klasycznie trzymam sie z tylu, w koncy mam tego dosc – laduje sobie w kolano konska dawke ketospreju I starcza na godzine schodzenia tym samym tempem co reszta. Spiewamy sobie rockowe przeboje z lat 80-tych – to zastanawiajace, ze moje pokolenie ciagle wraca do tych piosenek ;)

Po powrocie niesamowity widok – wielka chmura naplywajaca z dolu doliny i zachodzace slonce sprawiajace, ze gory kryja sie juz w cieniu, ale ich osniezone szczyty bardzo intensywnie bieleja jeszcze w ostatnich promieniach.

Wieczor w dinning room (czyli pokoju dla gosci) przy piecyku (ciekawostka: piecyki w dinning roomach maja kominy, natomiast w kuchni nigdy – przez dziury w dachu moglyby wejsc zle duchy). Przychodzi Siergiej i mamy kacik slowianski oraz germanski (“Szwedzi” i para Niemcow).

Potem przychodzi jeszcze Jendhu (gospodarz) z zona i dzieciakiem i opowiada rozne historie – o zyciu Tybetanczykow w dolinie, trudnosciach z uzyskaniem obywatelstwa, dziecku, ktore uczy sie dzieki zachodniemu sponsorowi, okolicznych szlakach, pumach snieznych (szczerze mowiac nie wiem jak brzmi polska nazwa), jakach, lamach, tradycyjnych kobiecych ubraniach itp itd…

Przez jakis czas bije sie z myslami i w koncu decyduje sie – w obliczu masakrycznego kaszlu oraz bliskiej wyprawy na Ganja La (dzis dowiedzielismy sie ze w nocy moze byc tam nawet 20, 25 stopni mrozu) decyduje sie opuscic moich towarzyszy i nie spac z nimi w namiocie, tylko przeniesc sie do domu. Z miejsca zostaje okrzykniety burzujem  (chociaz spac bede za darmo, w najmarniejszym pokoju, w ktorym pozwolono nam trzymac bagaze ;)

Kangyen Ri

09.02.2009

Rano kobieta chce od nas wiecej pieniedzy, niz sie wczesniej umawialismy – bardzo dobrze, ze sie wyprowadzamy.

Postanowilem nie brac juz magicznych pigulek “Szwedow” I zmierzyc sie ze szczytem o wlasnych silach. Dosc szybko dobijamy do grani (tzn gdyby moi himalaisci szli sami, to by pewnie doszli dwa razy szybciej ;), do srodkowego “szczytu”. Wojtek pyta z troska w glosie, czy ide z nimi na ten nizszy szczyt – bo potem trzeba bedzie wracac pod gorke. #!&%! @! !*&^%$!# - ech, do czego to doszlo? Jasne ze ide, chocbym sie mial porzygac, to ide. No wiec nic nie mowie, tylko zabieram tylek i maszeruje.

Potem czlapie sobie z tylu i w przerwach miedzy sapnieciami spiewam sobie to:


A zdobywajac szczyt wygladam tak:

Co prawda nie towarzyszyly mi zadne patriotyczne uczucia, ale mialem fajna flage I nie zawahalem sie jej uzyc.

Wokol niesamowita, wielka, rozlegla, potezna, monumentalna przestrzen – doliny, wawozy, zleby, gory nagie, gory zalesione, gory zasniezone, szczyty uformowane we wszystkie mozliwe ksztalty, strumienie, rzeka, lodowce sunace elegancko i majestatycznie, i lodowce bezczelnie urywajace sie w polowie…

Pytam moich gorolazow, czym roznia sie Himalaje od innych wielkich gor, w ktorych byli. Odpowiadaja ze przede wszystkich ta olbrzymia przestrzenia.

Pisalem juz dwa razy, ze jestem w najpiekniejszym miejscu, w jakim dotychczas bylem, wiec tym razem po prostu sie zamykam.

Dzien aklimatyzacyjny

08.02.2009

Kangyen Gompa to skupisko kilku mniejszych lub wiekszych hotelikow. Calosc na pierwszy rzut oka wyglada straszliwie turystycznie (jest na przyklad “German Bacary Café” ;) ), na szczescie tak pora roku, ze w calej wiosce nie ma jednoczesnie nawet 10 turystow.



Rano z hukiem przylatuje helikopter. Wysypuje sie niego grupka bladych twarzy, robia zdjecia, pija herbate i odlatuja z powrotem. He he – to dopiero turysci  Dopiero potem okazuje sie, ze sa oni sponsorami tego helikoptera, nalezacego do Parku Narodowego – w takim razie respekt i szacunek.

Ja sie czuje jak po wypiciu trzech czwartych bez zagryzki… Ratuja mnie dopiero “Szwedzi” (ci poznani dwa dni wczesniej) – oddaja mi lekarstwo, ktore sami dostali od kogos wczesniej. Pozniej przychodza zolnieze i glosno puszczaja muzyke – nepalskie reggae. Przy tych dzwiekach zdrowieje juz do konca :)

Postanawiamy nastepnego dnia przeniesc sie do “Lovely Guest House”, czyli miejsca gdzie spia “Szwedzi”. Wlasciciele naszego hotelu traktuja nas jak maszynke do oddawania pieniedzy (w naszym wypadku jest to popsuta maszynka), a tam sa serdeczni, otwarci I mozna z nimi pogadac jak czlowiek z czlowiekiem. W dodatku jest to ich wlasne schronisko, mieszkaja tam, wiec jest normalna domowa atmosfera.

Na nastepny dzien planujemy wejsc na Kangyen Ri (4773m), potem na Tsergo Ri (4986m), potem dzien przerwy, a potem jedno lub dwudniowa wyprawa na przelecz Ganja La (5122m).

Kangyen Gompa

07.02.2009

Do wszystkich moich przekletych przeszkadzajek dochodzi choroba wysokosciowa…

Wojtek trzyma sie doskonale, Zuzannie poszla krew z nosa, na szczescie tylko raz, ja natomiast ledwo ide po prostej, nie mowiac juz o “podgorkach”. Cale szczescie, ze dzis mamy dojsc tylko do 3700m.

W koncu Wojtek wyrywa do przodu, zostawia plecak na miejscu i wraca po moj. Zuza ratuje mnie aspiryna (rozrzedza krew) i probuje zagadywac, zebym skupial sie na niej, a nie na drodze. Gdyby ktos szukal przyjaciol, to polecam ta dwojke 

Z ciekawszych rzeczy – widze pierwszy w zyciu lodowiec i 7-tysiecznik (nie mam pojecia jak sie nazywa i nawet mnie to nie interesuje - zapamietam na pewno nazwy gor na ktore wejde). Wokol pojawiaja sie jaki (wczesniej byly tylko jaczyce, dla jakow-samcow nizej jest za goraca).

Dochodzimy na miejsce, czyli do Kangyen Gompa i zatrzymujemy sie w pierwszym z brzegu hoteliku. Tu ma byc nasza baza wypadowa.

Ok 18 zwalam sie na lozko i od razu zasypiam. Noc jednak bedzie z gatunku tych nieprzespanych (katar i choroba wysokosciowa).

A jutro “dzien aklimatyzacyjny”.

Langtang View Hotel - prawie Langtang Village

06.02.2009

Kolejny dzien wchodzenia pod gore. Wokol nas powoli znika las, wchodzimy w strefe skal i wysuszonej na zolto trawy.


Ide wzdluz murka modlitewnego - po prawej stronie jest co jakis czas wyryte "Om mani padme hum", czyli standardowa mantra. Normalnie chodzi sie po lewej stronie, wiec jestescie swiadkami malego fo pa.

Po poludniu naszym oczom ukazuje sie wioska Langtang – tym razem dojdziemy do celu, jestem z siebie bardzo zadowolony ;)

Ale zanim do niej dochodzimy, spotykamy na drodze lezacego czlowieka. Okazuje sie ze ma rozwalony nos, glowe i niezle krawawi. Opatrujemy go. Potem on siada i z metnym wzrokiem grzebie za koszula – okazuje sie ze chcial nam zaplacic za pomoc… Okazuje sie tez ze jest zwyczajnym pijakiem… Mimo to postanawiamy z Zuza odprowadzic go do domu, zeby nie zabil sie po drodze na skalach (od przechodzacej kobiety dowiadujemy sie ze jest z wioski, ktora niedawno minelismy).

Juz w trakcie drogi w dol (alez lekko idzie sie bez placaka, nawet jesli wiesza sie na Tobie pijak :) ) zapada ciemnosc, wiec zatrzymujemy sie w najblizszym domku.

Wlasciciel najpierw chce od nas pieniedzy za rozbicie namiotu, potem pozwala zrobic to za darmo. I chociaz zamawiamy tylko herbate, traktuje nas tak samo milo, jak Szweda i Austryjaczke (dalej zwani “Szwedami”), ktorzy takze sie tu zatrzymali i zostawiaja kupe pieniedzy – nie zawsze sie to zdarza.

Guest house (po naszemu to by bylo gospodarstwo agroturystyczne???) jest typowy dla Langtangu. Jeden domek przeznaczony na pokoje goscinne (w ktorych mieszcza sie dwa lozka i nic poza tym) oraz drugi domek – jednoizbowy z czescia kuchenna i jadalna, w ktorej mieszkaja gospodarze i w ktorej wieczorami przesiaduja goscie (bo jest cieplo – domek goscinny nie ma pieca). Domki sa kamienne (goscinny wykonczony od srodka deskami) – tylko tego budulca w gorach nie brakuje.

Wieczor spedzamy wiec wszyscy w domu gospodarzy. Gotujemy obiad na piecu, w towarzystwie umorusanych dzieci bawiacych sie jakimis kolkami i kobiecie dziergajacej czapke na szydelku.

Aha – dodam, ze jestesmy na 3300m, ponad dwa razy wyzej niz bylem kiedykolwiek wczesniej :)

Siabru Bensi - Langtang View Hotel

05.02.2009


Szosta rano... Za tym ryjem kryje sie fantastyczny widok na miasteczko i wawoz z rzeka (i nie mam na mysli kapiacych sie tam kobiet;) )

Dzis czas na pierwszy prawdziwie gorski szlak. Moi himalaisci pedza jak mlode kozice, a ja walcze z katarem, kaszlem, kondycja, a potem jeszcze na dodatek z kolanem (stala sie jedyna rzecz, jakiej obawialem sie przed wyjazdem, to znaczy znowu cos chrupnelo mi w rzepce…). Najgorszy jest ten zatkany nos – nie dosc ze nie mozna oddychac, to jeszcze usta i gardlo wysuszone na wior. Jednym slowem nie jest dobrze – ostatnie podejscie pokonuje niemalze na czworaka.

Do osiagniecia zalozonego celu zabraklo nam dzis okolo godziny. Zatrzymujemy sie w uroczym schronisku prowadzonym przez jedna kobiete (Tybetanke). Rozbijamy namiot, gotujemy sobie strawe, a potem postanawiamy isc do kuchni, poprosic o gotowana wode.

Tam, przy piecu, siedzi juz drugi gosc – mniej wiecej 50-letni Rosjanin Siergiej – i wcina ziemniaki. Mija moze kilka minut i proponuje nam “Zielonego Ducha”… Co on, chce marihuane z nami palic? Okazuje sie, ze tak sie mowi na spirytus… :)

Spedzamy wiec wieczor przy piecu, ziemniakach, kislu i spirytusie… Siergiej to dusza-czlowiek, rozmawiamy z nim niemalze o wszystkim. Chlopak na wszytko ma gotowa odpowiedz: “Co zdjelac…” albo “Maybe… Maybe no…” I absolutny brak cisnienia na cokolwiek.

Jakis czas temu pisalem, ze nie da sie poznac wszystkich ludzkich historii tak, jakby sie chcialo. Ale jest tez druga strona medalu - “tryb podrozy” pozwala poznac mnostwo ciekawych ludzi , a zaraz potem blyskawicznie zniknac z ich zycia. Mozna wziac od drugiej osoby to, co sie chce (i na co pozwoli), dac z siebie to co sie chce, a potem nie interesuja cie juz zadne jej klopoty, nie trzeba chodzic na zadne kompromisy – po prostu idzie sie dalej i spotyka kogos nowego. Bardzo to odpowiada mojej samotniczej naturze ;)


A na dobranoc widok na nasz oboz.

Siabru Bensi

04.02.2009

Nastepnego dnia idziemy piechota w oczekiwaniu na jakiegos stopa. Ale naprawde malo co tamtedy jezdzi…

Wloke sie na koncu stawki, walczac z zatkanym nosem. A smarcze na zolto (od pylu) i czerwono (od krwi) – gdyby to nie byl katar, byloby to ciekawe doznanie artystyczne… Gdy Zuza z Wojtkiem zatrzymuja sie, zeby cos ogladac i pstrykac fotki, ja pre dalej, zeby ich wyprzedzic i gdzies tam z przodu odpoczac. Gdy w koncu znajduje dobre miejsce i zrzucam plecak… nadjezdza autobus – caly misterny plan na nic :)

Wieczorem docieramy do Siabru Bensi, bedacego wrotami do doliny Langtang. W autobusie spotykamyu chlopaka, ktory zaprowadza nas do malego hoteliku nalezacego do jego rodziny (ale spimy na podworku pod namiotem – miejsce jest na skarpie z widokiem na rzeke i miasteczko).


Uliczka Siabru.

Mamy niesamowite szczescie, bo tego samego dnia w miejscowej swiatyni odbywa sie uroczystosc ku czci zmarlej 49 dni temu kobiety. Chlopak zaprasza nas tam. Gdybysmy wczoraj zdazyli na autobus, na 100% omineloby nas to.

Na wieczor schodza sie krewni, przyjaciele i znajomi ze wszystkich okolicznych wiosek. Swieto, chociaz ku czci zmarlej, jest raczej prestekstem do spotkania i zabawy. Przy malym kamiennym dziedzincu znajduje sie buddyjska swiatynia, dom w ktorym siedza kobiety, dom w ktorym siedza mezczyzni oraz kuchnia. Po srodku zostaje rozpalone ognisko.

Na dobry poczatek zostajemy posadzeni na kamieniach i dostajemy wielki talerz ryzu z warzywami i sosem (jeszcze nie wiemy, jak sie to nazywa). Juz po polowie jestesmy pelni po dziurki w nosie… Wojtek jakos sie uporal, ale my z Zuza po prostu nie jestesmy w stanie… A nie mozemy zostawic, zeby nikogo nie urazic – klasyczny problem goscia, ktory moze wydawac sie smieszny, ale wcale taki nie jest :) W dodatku do picia dostajemy cian – miejscowe piwo oraz rakszi – miejscowy samogon (na szczescie nie tak mocny jak nasz). Obydwa sa zrobione z ryzu i obydwa smakuja tak, ze najchetniej bym wylal, tylko znow – nie wypada (ale czestuja tym tak czesto, ze w koncu chodze do toalety tylko po to, zeby oprozniac kubki, potem Zuza mi mowi ze robila to samo :) )

Ludzie biesiaduja na dziedzincu i co jakis czas czesc z nich wchodzi do swiatyni, gdzie lamowie odprawiaja modly przy dzwiekach miesamowitej muzyki. Po srodku kleczy kukla, ktora ma chyba symbolizowac zmarla…

Co jakis czas mowia nam, ze niedlugo beda tance – bardzo ciekawi mnie, jak to bedzie wygladac… Najpierw kilku mezczyzn staje w rogu dziedzinca i zaczyna spiewac. Bardzo melancholijnie brzmia te ich piesni, nawet te ktore podobno sa wesole. Po jakim czasie zaczynaja poruszac sie w lewo po okregu, charakterystycznie stapajac – raz jedna noga i dwa razy druga. Okazuje sie ze tak wlasnie wyglada ten taniec – jedynym urozmaiceniem bedzie lapanie sie w pasie, odrobine wieksze wymachy nog do przodu oraz rytmicznie swisniecia. Do tanczacych co chwile dolaczaja nowi mezczyzni, potem takze kobiety. Po polnocy bedzie to juz cale kolo otaczajace dziedziniec.


W tle oswietlona bozonarodzeniowymi lampkami swiatynia (wlasciwie to kapliczka). Tez rzadek stojacych ludzi z tylu to tanczacy.

Oprocz naszego chlopaka najczesciej rozmawiamy z pietnastoletnia dziewczynka o wygladzie dwunastolatki (dzieci tutaj bardzo powoli rosna. Zaskakujaco dobrze wlada angielskim. Po jakims czasie zwierza sie, ze bardzo chcialaby studiowac, ale nie ma pieniedzy i czy moze moglibysmy sponsorowac jej studia… Wprawia nas to w niezle zaklopotanie (dopiero potem dowiemy sie, ze w Nepalu to normalna praktyka – malo kogo stac na studia i spotkamy po drodze mnostwo przypadkow takiego sponsoringu).


Moment w ktorym Michal przerzuca sie z dzieci Rwandyjskich na Nepalskie ;))

Zagaduje mnie wlasciciel jednego z hotelikow. Mowi mi, ze my w Europie to mamy fajna kulture. Bo jak w Nepalu ktos zarobi pieniadze, to od razu buduje dom albo kupuje bizuterie. A w Europie jak ktos zarobi pieniadze, to najpierw woli popodrozowac, poznac swiat itd. Nie wyprowadzam go z bledu…

W drodze do doliny Langtang

03.02.2009

Dzis wyruszamy. Do doliny Langtang – na polnoc od Kathmandu, w poblizu granicy z Tybetem. To bedzie moj pierwszy trekking w gorach z plecakiem… (Zuza z Wojtkiem zjedli juz na gorach zeby i teraz beda dochodzic do dziasel).

Zbieramy sie dosyc dlugo i po przybyciu na miejsce odjazdu autobusu (nie ma dworca, zatrzymuja sie po prostu przy ulicy) okazuje sie, ze wszystkie bezposrednie juz odjechaly… Ale nie ma co sie martwic, to po prostu poczatek nowej przygody.

Wsiadamy w autobus do Trisuli, ktora znajduje sie mniej wiecej w polowie drogi. Potem przesiadamy sie i jedziemy do kolejnej miejscowosci – tym razem… na dachu. Samo w sobie jest to fajnym doswiadczeniem, a w dodatku jedziemy przez najpiekniejszy krajobraz, jaki w zyciu widzialem (gory Iranu sie nie umywaja). Oczywiscie nie musze dodawac, ze trasa biegnie waziutka droga na skraju kilkusetmetrowych przepasci :)

Nastepna przesiadka. Znow na dachu, ale tym razem z 20 innymi osobami… Siedze tylko polowa siedzenia na skraju drabinki biegnacej wzdluz dachu, a w dodatku za burte wypycha mnie co chwile albo plecak Wojtka albo plecy Zuzy, takze przez cala jazde musze miec wszystkie miesnie napiete zeby nie wypasc… Wojtek najpierw walczy, zeby utrzymac zwisajacy na zewnatrz plecak, a potem z wlasna noga zgieta na osiem czesci. Zuza ma nie wiele lepiej. Przejechalismy kilkanascie km (z predkoscia rzadko przekraczajaca 10 km/h), ale mam absolutnie dosyc :)


Jeden z przystankow. Po pozach tych dzieci wnosze, ze ogladaja te same kreskowki, co dzieci w Europie ;)

Idziemy kawalek za wioske i rozbijamy namiot w lesie na stoku gory, pod stupa (oltarz buddyjski). Miejsce na nocleg jedyne w swoim rodzaju.

W Kathmandu

01.02.2009 – 02.02.2009

Kathmandu. Obawialem sie, ze bedzie tu turystyczny festyn, tymczasem rzeczywiscie jest tu najwiecej bladych twarzy ze wszystkich dotychczasowych miejsc w Azji (poza Stambulem), ale wcale nie ma dusznej, komercyjnej, zwesternizowanej atmosfery.

Pierwszego dnia miasto mnie zauroczylo – moze dlatego, bo na Thamelu (dzielnicy turystycznej) ze sklepow nie plynie indyjskie disco, za to czasem mozna uslyszec Nirvane? Moze dlatego bo podczas jednego spaceru natykamy sie na dwa wesela, odbywajace sie po prostu na podworku przy ulicy? Moze dlatego, bo pomimo, ze tu takze na ulicy mnostwo nagabywaczy, jest bardzo spokojnie w porownaniu z dotychczas odwiedzanymi miastami? Poza tym, mimo ze zewszad dobija sie nowoczesnosc, czuje sie troche jakby czas zatrzymal sie tu w kilkadziesiat lat temu… Moze dlatego, bo sezon turystyczny jeszcze nie w pelni…


Wesele


Buddyjskie wzgorze swiatynne. Na tych choragiewkach sa wypisane modlitwy. Gdy lopocza na wietrze, to tak jakby wiatr odmawial mantre.

Drugiego dnia natomiast odkrywam drugie oblicze Kathmandu – przerazliwie gwarne ulice, korki, zgielk imorderczy wszedobylski pyl. Coz… jak kazde duze miasto, Kathmandu ma wiele twarzy.

Postanawiamy spedzic tu jeszcze az dwa dni, zeby solidnie przygotowac sie do wyprawy w gory.

W moim przypadku oznacza to glownie zazywanie konskich dawek czosnku, bo masakrycznie przeziebilem sie podczas nocy w autobusie – z nosa mi po prostu cieknie.

W kafejce internetowej zagladam na chwile na strone z wiadomosciami z Polski. Czytam ze Piotr Reiss bral udzial w pilkarskiej aferze lapowkowej – po 3-4 zdaniach jestem tak znuzony, ze postanawiam juz wiecej na takie strony nie zagladac…

Przyjazd do Kathmandu

31.01.2009

Do Kathmandu docieramy nad ranem, jeszcze jest ciemno. Jakis facet prowadzi nas do hotelu, gdzie zatrzymal sie Wojtek – I cale szczescie, bo miasto w nocy jest praktycznie nieoswietlone.

Wojtek okazuje sie mistrzem nad mistrzami – przywiozl nam zloty ser, kawe i koszulki z mapa naszej wyprawy. Idziemy spac na 3 godziny, a potem przenosimy sie do tanszego hotelu.

Tym samym konczy sie pierwszy etap podrozy. Udalo sie przejechac Turcje i Iran autostopem, udalo sie zsynchronizowac z Wojtkiem i dotrzec na miejsce w 3 tygodnie. Razem z turecka i nepalska wiza wydalismy tylko ok 200 dolarow – sami jestesmy zaskoczeni.

Autostarada trans-nepalska

30.01.2009

Nepalski autobus to prawdziwa szkola przetrwania. Na dziurach podskakujemy w gore nie o centymetry, a o decymetry – Zuza co jakis czas wali glowa w polke na bagaze (siedzi od okna). A zeby dotrzec do Kathmandu mamy do przejechania prawie caly kraj.

Nasza butelka z woda stacza sie po polce, na ktoryms z wybojow przebija sie o jakas wystajaca srube i zalewa siedzacych kilka miejsc przed name Nepalczykow – cale szczescie ze tylko sie smieja. A gdyby widzieli pozniej moje desperackie proby precyzyjnego przelania reszty wody do ocalalej butelki, to chyba umarliby ze smiechu ;)

Po drodze mijamy rozne wioski i miasteczka, w tym takze takie skladajace sie z drewnianych chatynko-szalasow o 2-3 scianach i dachcach ze slomy… ale tutaj bieda wyglada inaczej niz w Pakistanie. Tam ludzie siedzieli na dworzu i gapili sie gdzies, nic nie robiac. Tutaj ludzie albo kszataja sie wokol domow albo pracuja na poletkach. No ale to sa spostrzezenia czlowieka ukrytego za szyba pociagu/autobusu – co wiec taki czlowiek moze naprawde wiedzec?..


Na jednym z przystankow

Granica indyjsko-nepalska

29.01.2009

A teraz przeskok do opowiesci michalowej, czyli do Indii ;)

W Moradabad przesiadamy sie do autobusu, potem jeszcze jednego (mielismy farta bo odjezdzaly akurat kilka minut po tym, jak przybywalismy na dworzec) i po poludniu jestesmy juz w przygranicznej miejscowosci.

W miedzyczasie mamy jeszcze mala przygode – Zuza wyszla w czasie postoju kupic cos do jedzenia, nie mam zielonego pojecia w ktora strone, a tu chca juz odjezdzac. Wiec krzycze do kierowcy “Stooop!”, a w okoliczne uliczki “Zuzaaa!”. I nagle ludzie zaczynaja odkrzykiwac “Zuza” i pokazywac mi kierunek – fajnie byc jedynymi bialymi w okolicy :)

Z miejsca, gdzie zostawil nas autobus, do granicy podobno kawal drogi, wiec bierzemy riksze. Niby to juz druga w naszym zyciu, ale ja zapamietam wlasnie ta. Pewnie dlatego, bo nasze ok 170kg (razem z plecakami) wiozl chlopak, ktory sam wazyl najwyzej z 50kg w ubraniu – i to po takich wertepach, ze trudno byloby jechac jednej osobie na normalnym rowerze...

Wysiadamy nad rzeka w naprawde bajkowym krajobrazie. Zamawiamy jedzenie na miejscowym straganie. Chca od nas 40 rupii, czyli sumy z kosmosu. Po prostu smiejemy sie z nich, siedzimy i spokojnie rozpuszczamy sobie Plusza. Po jakims czasie mowia nam: 20 rupii. Piszemy na kartce “16” (tyle ile nam sie wydaje, ze normalnie kosztuje to jedzenie), a facet bez szemrania sie zgadza – takie targowanie to ja lubie.

Przekraczamy rzeke po poteznej tamie, a zaraz za nia znajduje sie indyjski posterunek, czyli stol wystawiony na swieze powietrze, z krzeselkami i 3 milymi panami – chyba najprzyjemniejsze dotychczas przejscie graniczne. Potem chyba juz jestesmy w Nepalu, aczkolwiek do posterunku nepalskiego trzeba przejsc kilka km piaszczysta droga, wzdluz strumyka i lasku. Widzimy pierwsze rezusy, spotykamy pierwszych Nepalczykow.


Tama. Tez mam zdjecie w tym miejscu, ale srednio wyszlo, bo juz wypatrzyl nas straznik i zaczal sie drzec, ze nie wolno :)

Posterunek nepalskich pogranicznikow jest po prostu jednym z domow w pierwszej wiosce – bardzo latwo go przeoczyc. Okazuje sie, ze zapomnialem/zagubilem swoje zdjecia paszportowe i do wniosku wizowego wyrywam zdjecie z karty Euro26.

*

Od momentu wkroczenia do Azji, kazda kolejna granica to zupelnie inna energia…

Wyobrazcie sobie wielka tablice rozdzielcza ze wskaznikami energii danego miejsca :)

Turcja – poziom energii lagodnie sie podnosi: nowy kontynent, nowa kultura, poza tym cieplo, slonce i rubaszny kierowca Osman. Iran – napiecie wzrasta gwaltownie, wskazniki drgaja z powodu niejednoznacznosci: z jednej strony niebezpieczna noc na parkingu, surowe i dzikie krajobrazy za oknem (zarowno jesli chodzi o nature, jak miasteczka), a z drugiej strony przemili i radosni iranscy kierowcy. Pakistan – poziom energii osiaga swoje apogeum: pustynia i ludzie pystyni, ktorym nie mozna bylo zaufac, na kazdym kroku nie wiadomo, co za chwile sie wydarzy, wszystko jest mocne, bardzo i duzo. Indie – wskazniki sie uspokajaja, znowu wkraczamy w bardziej cywilizowane rejony, ujete w karby biurokracji, przewidywalne. I w koncu Nepal – krzywa opisujaca poziom energii opada jeszcze nizej – ale tym razem ten spokoj zapewnia otaczajaca nas przyroda oraz wyciszenie i naturalna, nienachalna przyjaznosc mieszkancow...

Oczywiscie mowa tu nie o suchych faktach, a o czyms bardzo nieuchwytnym – kazdy moze to odczuwac inaczej…

*

Okazuje sie ze autobus do Katmandu odjezdza dopier 5 rano, ale postanawiamy pojsc kilka km na dworzec, zeby zorientowac sie gdzie jest I juz nie szukac nastepnego dnia rano. Po drodze spotykamy 3 Nepalczykow kolo 50tki jadacych na jednym motorze – mowia nam, ze w Nepalu widzieli juz tygrysa i postanowili wyruszyc do Indii zobaczyc lwa. Calkiem romantyczne ;)

Gdy dochodzimy w koncu do dworca, od dawna jest juz ciemno. Spostrzegamy jakis zagrodzony teren I budke straznika – pytamy sie czy mozemy rozbic namiot. Mozemy. Straznicy pokazuje nam dobre miejsce, zeby uniknac wezy, pomagaja nam oczyscic teren z kamieni, rozpalaja dla nas ognisko, a po jedzeniu przynosza nam 2 papierosy, chociaz sami nie palili… W dodatku w ogole nas nie zagaduja, rozmawiamy dopiero z naszej inicjatywy – jestesmy po prostu porazeni ich goscinnoscia i z miejsca zakochujemy sie w Nepalu ;) Potem kolejna niespodzianka - zabieraja nas do strzezonego obiektu, czyli rozdzielni pradu dla calej okolicy – kto by pomyslal, ze pierwszy raz odwiedze takie miejsce wlasnie w Nepalu...

niedziela, 22 lutego 2009

Z Iranu do Pakistanu, czyli granica Mirjaveh-Taftan (25.01.2009)

Jak dla mnie to pierwsz "nowa" granica, wiec jest jakis dreszczyk emocji, co bedzie za nia.
Przechodzimy przez kolejne stanowiska , instruowani przez naszego "frienda" - wspolpasazera z taksowki. Zolnierze pakistanscy witaja nas bardzo cieplo i z usmiechem oznajmiaja mi, ze w ich kraju nie musze nosic chusty.

Po obejsciu wszystkich "stacji" i wpisaniu sie do wszelkich mozliwych ksiag granicznych, dowiadujemy sie, ze autobus bedzie za 3,5 godziny. Po wymianie dolarow na miejscowe rupie u monopolisty-cinkciarza (z ktorym probowalam sie targowac na wszelkie mozliwe sposoby: "Please we are from Europe, but Poland is not France!" - poskutkowalo;) ), postanawiamy przejsc sie na najblizszy parking dla tirow, aby zapytac, czy ktos nas nie wezmie do Quetty.

Po krotkiej rozmowie z jednym z kierowcow zostajemy otoczeni przez kilkunastoosobowa grupe "ciekawskich", ktorzy wygladaja, jakby pierwszy raz widzieli "bialego czlowieka".

Jeden z samochodow pojedzie za godzine "insz Allah", a jak nie, to jutro rano "insz Allah". Decydujemy sie zostac w okolicy do czasu odjazdu naszego autobusu i sprawdzic, czy Allah bedzie laskawy i sprawi, ze ciezarowka pojedzie dzis. Nie jest nam jednak dane przekonac sie o tym, gdyz po paru minutach czekania jestesmy juz prowadzeni przez mezczyzne w mundurze do biura celnikow, ktorych zdaniem podroz przez Pakistan tirem jest niebezpieczna. Nie bardzo majac mozliwosc dyskutowania z panami celnikami, robimy sobie z nimi pamiatkowe zdjecie i wracamy do naszego autobusu, ktory odjezdza juz za 40 minut.

stopowanie w Iranie (23.01.2009)

Od Sziraz jedziemy tirami, ale na krotszych odcinkach niz przez Turcje: 100-150 km.
Kiedy nastepny tir zatrzymuje sie, zeby podwiezc nas kolejne ok. 100 km, zaczynamy sie zastanawiac, czy rzeczywiscie warto zabierac sie na tak krotki odcinek. Ale dwaj mlodzi panowie w srodku gwaltownie zaczynaja nam robic miejsce w srodku, wiec postanawiamy wsiasc. Nie wiemy jeszcze wtedy, ze okaze sie to jedna z najlepszych decyzji conajmniej ostatniego tygodnia...

Ciezarowka sunie przez rownine, dookola na horyzoncie gory. Probujemy jak zwykle wymienic pare slow z naszymi "gospodarzami". Po kilku minutach rozmowy okazuje sie, ze sa bracmi i zapraszaja nas na nocleg do domu. Mieszkaja niedaleko, w malutkiej wiosce u podnoza gor (!). Niestety musimy odmowic, bo troche juz spieszymy sie na spotkanie z Wojtkiem, ktory za 5 dni przylatuje do Kathmandu. Szkoda, no ale nie mozna miec wszystkiego.

Kiedy jeden z braci wysiada, zaczynamy wiecej rozmawiac z naszym kierowca. Jest to zadanie dosc wymagajace, bo my w farsi mniej wiecej tyle samo, co on po angielsku - czyli 3 slowa:) (dzien dobry, dziekuje, do widzenia).

Nie wiem, jak to sie dzieje, ale mimo bariery jezykowej zaczynamy z czasem rozumiec jego pytania. Przez jakie kraje przyjechalismy? Ile mamy braci i siostr? Jak wygladaja polskie pieniadze?
Rasul uczy nas tez kilku wiecej slow w farsi (zawsze takie lekcje udzielane przez kierowcow okazuja sie potem przydatne): dom, dobrze, tak, nie itd.

Jest to chyba najpiekniejszy odcinek z calej naszej dotychczasowej trasy. Dookola gory czesciowo pokryte sniegiem, wyzsze partie tajemniczo zanurzajace sie w chmurach. Wjezdzamy coraz wyzej, dokola coraz wiecej sniegu. Przed nami wylania sie duza gora poprzecinana serpentynami drogi, prowadzacej na wysoka przelecz. Rasul zatrzymuje auto. Daje nam znak, abysmy poczekali w samochodzie. Sam zas bierze wyjetego 15 minut wczesniej "homeiniego" (tak Iranczycy nazywaja swoja walute narodowa, czyli riale) i wysiada z ciezarowki.
Jakas lapowka? - myslimy. Rasul kieruje sie na pobocze drogi, gdzie stoi dosc potezna kolorowa skrzynka, opatrzona napisami w farsi, z powiewajaca nad nia flaga. Rasul podchodzi i wrzuca pieniadze. Patrzymy w oslupieniu... Skrzynka na jalmuzne!! Na iranskich ulicach to norma, ale w takim miejscu?! Czyzby naszego kierowce nagle naszla potrzeba wsparcia biednych? Czy tez moze to chec "przekupienia" Allaha, aby spojrzal laskawym okiem podczas pokonywania kretej drogi na przelecz...? (jalmuzna u muzulmanow to jeden z 5 religijnych obowiazkow).

Chyba zadzialalo, bo reszta drogi z Rasulem uplywa spokojnie. Kiedy nasze drogi rozchodza sie jest juz ciemno. Rasul zaczyna sie frasowac, co bedzie teraz z nami. Jest zimno, ciemno, a my w samym srodku "niczego". Uspokajamy go, ze damy sobie rade, rozbijemy namiot i poczekamy do rana na kolejnego stopa. Nie, na taka opcje nasz kierowca nie moze sie zgodzic. Wysiada z samochodu i kieruje sie w strone posterunku policji, ktory minelismy chwile wczesniej. Po chwili rozmowy z dwoma policjantami, przywoluje nas do siebie i, zegnajac sie, zostawia pod ich pilnym okiem.
Siadamy na wskazanej nam lawie i zaczynamy grzac sie przy wielkim piecu. Zaniepokojeni, gdyz posterunek policji znajduje sie po 2 stronie drogi, wiec nie mozemy siedzac tam lapac kolejnych ciezarowek, ktorych jeszcze troche jezdzi o tej porze. Probujemy to wytlumaczyc policjantowi. -"Otobus" - stwierdza on na to i daje nam do zrozumienia, ze kiedy bedzie przejezdzal autobus, on go dla nas zatrzyma.
-"Nie nie, panie wladzo, nie chcemy autobusu! My - autostop". Patrzy na nas, jakby nie mogl zrozumiec. "Ciezarowka" - mowimy po polsku, pokazujac na przejezdzajacego tira, - "Otostop". A on wciaz upiera sie przy swoim:
-"Otobus".
-"No, no! No "Homeinis"!".
W koncu do niego dociera -"No money?".
- " Yes, yes! No money!" - uradowani, ze w koncu udalo sie wyjasnic.
- "Ok. No problem. Otobus." - odpowiada. Po czym wychodzi na sasiedni pas drogi i zatrzymuje autobus z pasazerami...

Kolejne 800km drogi pokonujemy w komfortowych warunkach. Autobusem zlapanym "na stopa" przez iranska policje...:)

anomalie pogodowe (23.01.2009)

Ostatni snieg widzielismy 1500 km wczesniej, Sziraz po krotkim deszczu, ugoscilo nas bardzo wiosennym sloncem. Teraz, kiedy opuszczamy miasto, za oknem dolmusza (iranskiego mini-busika) zaczyna padac snieg (!) Po przejechaniu kilkunastu kilometrow zauwazamy dobre miejsce do lapania stopa, wiec, ku zdziwieniu kierowcy i wspolpasazerow wysiadamy, stawiajac plecaki w blotnistej zatoczce.
Zaczynamy lapac i kolejne zaskoczone twarze wokol nas - panowie sprzedajacy podroznym banany "Autostop???? Autobus!". "Nie, nie autobus!".
W Iranie instytucja autostopu jest calkowicie wlasciwie nieznana. Trudno jest miejscowym wytlumaczyc, ze nie chcemy autobusu ani taxi, ale ciezarowke...

Po 15 minutach udaje sie - jedziemy z milym starszym panem-tirowcem. Panowie od bananow ciesza sie razem z nami:)

Filippas i Selda(21.01.2009)

Autobus zatrzymuje sie na kolejny postoj. Otwieram oczy "Nie, nie chce mi sie wysiadac", zapadam znowu w sen. "Zuza, to juz Sziraz!" - glos Michala dochodzi jakby z zakmarkow innego swiata.

Z wysilkiem podnosze ciezkie powieki. Rzeczywiscie, duzy ruch dookola i za chwile nie ma w autobusie nikogo poza nami.

Na zewnatrz ciemno, musi byc jakas 5-6 rano. Wchodzimy do poczekalni. 50 par oczu zwraca sie ku nam i tak zostaje wlasciwie do momentu, kiedy opuszczamy budynek dwie godziny pozniej. Chyba znow jestesmy jedynymi turystami.

Okazuje sie to jednak nieprawda. Za rogiem przy stoliku dostrzegamy dwie postacie z dlugimi dredami. Sa chyba tak samo zaskoczeni nasza obecnoscia jak my ich, bo kiedy przechodze obok, patrza na mnie wielkimi oczami.
Po chwili rozmowy okazuje sie, ze podobnie jak my przyjechali z Esfahanu i czekaja do switu. Zabieramy wiec bagaze i wspolnie wybieramy sie na poszukiwanie jakiegos taniego hotelu.

Sziraz wita nas drobnym wiosennym deszczem. Starajac sie ignorowac przekrzykujacych sie taksowkarzy "Mister! Taxi!", kierujemy sie w strone oddalonego o pol godziny centrum miasta pieszo.
Miasto powoli budzi sie do zycia, na pustym bazarze otwieraja sie kolejne stragany. Bladzac waskimi kretymi uliczkami miedzy budynkami w piaskowym kolorze, probujemy odnalezc hotel opisany w straszej wersji przewodnika Lonely Planet (dlaczego nie ma go w nowej - niedlugo sie dowiemy).
Kiedy w koncu udaje nam sie tam dotrzec, okazuje sie, ze hotel, z cichym zielonym ogrodem wewnatrz, zamkniety jest dla ruchu turystycznego i moga w nim przebywac wylacznie zolnierze i policjanci. Selda (nasza wspoltowarzyszka spotkana na dworcu) dogaduje sie z jednym z nich po turecku i dzieki temu juz za chwile jestesmy przez niego prowadzeni do innego hotelu, do ktorego wejscie, opisane jedynie w farsi, ukryte jest miedzy dwoma straganami na ruchliwej uliczce.

Kiedy docieramy do hotelu, Filippas wyjmuje swoja setar (iranska trzystrunowa "gitara"), ktora kupil w Esfahanie i zaczyna grac. Po chwili dolacza sie Selda ze skrzypcami i swoim niesamowitym glosem.

Selda i Filippas sa muzykami. Ona z Turcji, on z Grecji. Poznali sie w Turcji, kiedy Filippas podrozowal tam, grajac na roznych instrumentach strunowych. Zarabiali przez kilka miesiecy, grajac na ulicach Istambulu, aby potem wspolnie wyruszyc w podroz na Wschod.
Spedzamy z nimi czas, wloczac sie po miescie i po wzgorzach Persepolis, wieczorami zas palac fajke wodna (nasz dumny zakup esfahanski) i sluchajac ich muzyki. Kiedy zaczynaja grac i spewac, bardzo dbaja, aby okno i drzwi byly zamkniete. Kobietom w Iranie nie wolno spiewac (ewentualnie tylko jako glosy tla), grozi za to wiezienie.
Naszego ostatniego wspolnego wieczoru urzadzaja prawdziwy koncert - na obu instrumentach, oboje spiewaja. Na szczescie recepcjonista jest przyjaznie nastawiony, bo sam gra na jakichs instrumentach. Puszcza nam nagrania swojej muzyki z komorki.

O tirach i tirowcach slow kilka (21.01.2009)

Tir, zwany przez nas podczas podrozy (w celu dogadania sie z autochtonami w roznych miejscach) rowniez “kamionem”, “trakiem”, “ciezarowka”, “tyrem”, sklada sie, jak powszechnie wiadomo, z naczepy (paki), w ktorej przewozone sa bardzo rozne towary (w naszym przypadku od mandarynek po cegly) oraz kabiny kierowcy, ktora jest skarbnica roznych, czesto nieoczekiwanych przedmiotow. W przypadku tureckiego tira (a takimi podrozowalismy najwiecej jak do tej pory) na wyposazenie, oprocz standardowych sprzetow (dwa fotele, dwa lozka, kierownica, “dmuchawa” do sprzatania itd.), skaldaja sie rowniez obowiazkowo dywany, ktorymi wyscielona jest podloga i przestrzen miedzy fotelami oraz dyndajace na miejscu naszego Sw. Krzysztofa wycinki z Koranu, mowiace prawdopodobnie o zachowaniu pasazerow w bezpieczenstwie podczas podrozy. Dodatkowo, fakultatywnie, moga sie tam znalezc: flaga turecka, dzbanek z grzalka do wody, poduszka i koldra w ladnych kolorowych poszewkach, roznego rodzaju specyfiki do czyszczenia dloni i kierownicy, perfumy do odswiezania siebie i atmosfery wewnatrz oraz wiele wiele innych, ktorych nie dane nam bylo zobaczyc. Nie znajdziemy tam natomiast nigdy, wizerunku nagiej kobiety na plakacie, reczniku, kocu czy zdjeciu, co czesto zdarza sie w polskich ciezarowkach.

Wsrod kierowcow znajduja sie Turcy o lagodnym wygladzie i usmiechu Nicolasa Cage’a (Kaya), bardziej surowo wygladajacy Kurdowie o oczach czarnych jak wegla (Dzahid i Murat), starsi kulturalni panowie o 38-letnim stazu, ktorzy zjechali pol swiata (nasze “poliglotyczne”, czterojezykowe stwierdzenie “Wy visited alles harita”), gotujacy w swojej kabinie kawe Nescafe (Hakan), ale tez mniej bezinteresowni, zabierajacy pasazerow tylko ze wzgledu na ich plecak (a wlasciwie na plecak jednej z pasazerek…).

Iran - pierwsze wrazenia (21.01.2009)

Podrozujac z Michalem, przedstawiamy sie jako brat i siostra. U wiekszosci Turkow budzi to respekt i dzieki temu nie oswiadczaja mi sie po 15minutach rozmowy;) (Oczywiscie zdarzaja sie wyjatki, jak od kazdej reguly, o ktorych jednak nawet nie warto tu pisac…).

Kiedy zabiera nas tir iranski, od pierwszej chwili okazuje sie, ze Iranczycy sa ludzmi bardzo otwartymi i przyjacielskimi, a przy tym, co wazne, nie narzucajacymi sie ze swoja przyjaznoscia i bezinteresownymi (slynne tureckie “Helol maj frjend, aj hew speszjal prajs for ju”). Bardzo ciekawi nas, naszej kultury i obyczajow, a do tego goscinni (zapraszajacy na herbate nie tylko po to, abysmy kupili od nich “de hajest kualiti” dywan, jak to czesto mialo miejsce w Turcji). Przynajmniej ci spotkani do tej pory – nie tylko kierowcy, ale i nasz gospodarz w Esfahanie, Amir i jego koledzy oraz spotykani na ulicy przechodnie.

Jak dla mnie osobiscie jest to chwila wytchnienia po, pelnej mezczyzn myslacych o jednym, Turcji. W koncu moge poczuc sie normalnie, jak wsrod “swoich”. Bo takie wlasnie wrazenie wywarli na mnie Iranczycy.

Dla Michala z kolei to rowniez przyjemna odmiana, bo w koncu ludzie chca z nim rozmawiac nie tylko z powodu tego, ze jest towarzyszem europejskiej dziewczyny, ale przez samo zaciekawienie jego osoba.

Zaleglosci...

Za kilka chwil, tak jak obiecywalam, pojawia sie zalegle (czasem bardzo zalegle) moje posty. Przy kazdym bedzie sie znajdowac data, zebyscie nie pogubili sie chronologicznie.

Zeby bylo jasne - zeszlismy z gor wczoraj, jestesmy w Kathmandu i pare dni jeszcze tu zostaniemy. A wiecej, na biezaco bedzie we wpisach Michala.

poniedziałek, 2 lutego 2009

z wyrazami przeprosin...

hmm hmm... to tylko taki krotki wpis, w ktorym chce przeprosic tych, ktorzy chcieliby znac subiektywny bieg wydarzen rowniez z mojej perspektywy, za zaniedbanie regularnego zamieszczania postow. obiecuje jednak, ze jak tylko wrocimy z gor (czyli za ponad dwa tygodnie), obszernosc materialu, ktory zamieszcze, wynagrodzi Wam cala cisze z mojej strony.

ps. no ale zamieszczane zdjecia sa tez moje;)

Nepal

Teraz jestesmy w Kathmandu. Jutro wyruszamy w gory - w planach dolina Langtang i szczyt 5 tys m z haczkiem :)

Nepal opiszemy dopiero po powrocie z gor. Wtedy tez powrzucam zdjecia. Dzis juz nie zdaze z powrotu ograniczonego dostepu do pradu :) Dzis np prad byl dostepny w godzinach 23.00-4.00 oraz 12.00-16.00 :)

Errata: znalezlismy kafejke zasilana generatorem :)

Tranzyt przez Indie

27.01.2009

Rano wstajemy wsrod mgly i ptasich treli rodem z rownikowej dzungli.

Do Szwajcarow przyjechala telewizja zrobic program. Po tym juz nie bylo problemow z przekroczeniem granicy pakistanskiej :)

Przejscie indyjskie zamykaja o 15.30 (o 16 zaczyna sie widowisko), a my zbieramy sie dopier o 15… Biegniemy przez posterunki pakistanskie, potem zaraz za granica Szwajcarow zatrzymuja Hindusi i kaza im wracac. Mathias siada na ziemi i mowi ze sie nie ruszy. Jest mnostwo zamieszania, na szczescie schodza sie ludzie i zolnierze nie chca gwaltownie reagowac. Zaliczam kilka kilkusetmetrowych biegow z plecakiem tam i z powrotem na posterunek, zeby na nas zaczekali, mimo ze jest juz po czasie. Zuza udaje ze ja boli kolano, dlatego sie opoznilismy. W koncu wpuszczaja cala czworke, Szwajcarzy musza tylko (he he) zalatwic przez ambasade pozwolenie z ministerstaw finansow na swoje osiolki.

Noc spedzamy zaraz za siatka otaczajaca terenem graniczny, pod czujnym okiem straznika.


28.01.2009

Schemat kupowania biletu relacji Amritsar-Moradabad:

- Z okienka przy wejsciu do dworca kieruja nas na druga strone torow do “Rezerwacji”.
- Tam 20-30min probujemy dogadac sie na temat mozliwych godzin odjazdow i cen. Na koniec mowia nam, ze nie mozemy tu kupic biletow, musimy najpierw isc do kogos w rodzaju naczelnika.
- Idziemy z powrotem na pierwsza strone torow. Naczelnik sie smieje i kaze nam wracac.
- Wracamy wiec i bez problem dostajemy bilety. Kobieta mowi, ze jestemy na liscie oczekujacych. Pytamy wiec, kiedy bedziemy wiedzieli, ze na pewno mozemy jechac. Kaze nam isc z powrotem do naczelnika.
- Naczelnik pisze cos na bilecie i kaze nam isc za jakas stara kobieta.
- Kobieta prowadzi nas kilkaset metrow poza teraz dworca do zupelnie innego budynku. Tam siedzi Szef Wszytskich Szefow, sprawdza cos w swoich tabelkach (zero komputera) i mowi ze ok – mamy te bilety, miejsca 27 i 28, i o nic mamy sie nie martwic.

Do pociagu kilka godzin, wiec jedziemy do centrum zwiedzic swiete miejsce Sikhow. Tam wita nas jadlodajnia dostepna dla wszystkich (Sikhowie m.in. odrzucaja system kastowy) – mozemy wiec nawcinac sie do woli kuchni indyjskiej. Potem spotyka nas jeden facet I opowiada nam o swojej religii, o historii, o znaczeniu roznych rzeczy w swiatyni. Niby mozna to wszystko przeczytac, ale uslyszec to z ust czlowieka, ktory w to wszystko wierzy, to zupelnie co innego.




Morze turbanow. Atmosfera jest raczej festynowa niz gleboko religijna...


Wieczorem wsiadamy do pociagu. Okazuje sie ze jedno z naszych miejsc jest najzupelniej legalnie zajete… Na szczescie sa wolne miejsca. W “przedziale” jest 6 lezanek (na 3 pietrach). Ladujemy sie na te najwyzsze. Ja dziele swoja z naszymi plecakami. W nocy stuka mnie 2 facetow I pokazuja ze maja bilet na moje miejsce i miejsce ponizej. Ja sie nie ruszam, ale wyganiaja 70-letnia babcie spiaca ponizej i laduja sie we dwoch na jej prycze. Babcia lazi, lazi, zartuje sobie z innymi i nagle wchodzi po drabince do zuzy I siada jej w nogach. Mowimy zeby zawolali konduktora, zeby rozwiazal to dziwna sytuacje, ale nikt sie nie kwapi – wszyscy maja gdzie lezec/siedziec wiec jest ok… Kilka godzin pozniej przychodzi konduktor. Patrzy w jakies wydruki i mowi ze tak naprawde nie mamy miejsc, bo ciagle jestesmy tylko na liscie oczekujacych. Bomba :) Wygania Zuze na moja lezanke (na ktorej sa juz dwa wielkie placaki) – to byl jeden z najbardziej hardkorowych noclegow ;)

Pakistan - Twarz trzecia

26.01.2009

W Lahore pytamy o droge, wsiadamy w autobus (kobiety i mezczyzni oddzielnie), potem drugi i po poludniu jestesmy na granicy.

Okazuje sie trafiamy akurat na niezwykla uroczystosc (tzn tu zwykla bo odbywa sie codziennie). Po obu stronach granicy ludzie zasiaduja na trybunach i skanduja patriotyczne hasla – Pakistanczycy swoje, a Hindusi swoje, gra muzyka i odbywa sie parada zolniezy. Po jednej i drugiej stronie zolnierze maszeruja jakby w lustrzanym odbiciu, krokiem przypominajacym koguta w zalotach albo akcji bojowej (tzn np podnosza nogi tak wysoko, ze czasem prawie wala sie kolanami w nosy – po powrocie wrzuce filmik, bo na zdjeciach slabo to widac). Cale widowisko ma z jednej strony konfrontacyjny character (okrzyki, flagi itp), a z drugiej strony, ta parada zolniezy ma przypominac, ze kiedys to byl jeden kraj – Pendzab (gdy spotykaja sie na linii granicznej, przybijaja sobie piatke).





W porownaniu z chaosem i brudem okolicy, wojskowy teren przygraniczny jest oaza spokoju - pytamy wiec, czy moglibysmy tu rozbic namiot. Niestety nie – kieruja nas do hotelu (tez na terenie wojskowym). A wlasciciel hotelu pozwala nam rozbic sie na trawce przed wejsciem.

Poznajemy tu kolejna niezwykla pare. Celine i Mathiasa ze Szwajcarii, ktorzy przywedrowali tu pieszo z dwoma osiolkami i jednym psem. Gdy mieli szesnascie lat obiecali sobie ze pojda pieszo w Himalaje i majac lat trzydziesci pare... zaczeli to postanowienie realizowac. Doszli az do tej granicy i tu zatrzymala ich biurokracja – w przepisach nie ma slowa o tym, ze granice moga przekraczac takie twory natury jak osly…



Wieczor spedzamy we czworke przy naszym namiocie. Co jakis czas podchodza do nas ludzie i zagaduja. Poczatkowo mam ochote ich splawiac, majac juz dosc po przejsciach pociagowych, ale niereformowalna otwartosc i grzecznosc Zuzy krzyzuje moje plany ;) Powoli choc z trudem ucze sie od niej takiego nastawienia…

Bo jest ono jedynym slusznym… Czasem mozna sie naciac, ale tym razem jest zupelnie inaczej. Ludzie nie sa nachalni, chca tylko zawrzec znajomosc – spedzajac 5 minut na wspolnej herbacie albo pociagajac 2 buchy z naszej fajki. Czuje sie tak, jakbysmy zostali wprowadzeni do wielkiej rodziny pogranicznikow (celnicy, straznicy, hotelarze i sporo innych ludzi) i ze od teraz mozemy na nich liczyc.

Wieczor i noc na granicy to byla prawdziwa sielanka. Pytam Zuzy: “Co bys teraz odpowiedziala na pytania z Polski, czy pogranicze Indyjsko-Pakistanskie jest bezpieczne?” (przed wyjazdem wszyscy nas straszyli bliska wojna miedzy tymi krajami). Zuza nic nie mowi tylko szczerze i dlugo sie smieje.

Przed snem ide podgladac dziekie swinie na pobliskim polu. Ale od razu pojawia sie zolnierz i odprowadza mnie pod namiot - jednak nie wszystko nam tu wolno...

Pakistan - Twarz druga

25.01.2009

Druga twarz Pakistanu to pociag z Quetty do Lahore, bieda z nedza widziana z jego okien oraz niezliczona ilosc najbardziej namolnych “friendow” swiata...

Udalo nam sie zdazyc na poranny pociag do Lahore. Prawie dostalismy znizke studencka, ale… Zeby ja dostac, trzeba isc z karta Euro 26 do specjalnego urzedu, wypelnic druczek, dostac zaswiadczenie, i z tym zaswiadczeniem isc do okienka. Samo pokazanie karty w okienku to za malo. No a ze jest niedziela, to urzad zamkniety.

Siedzenia dostajemy oczywiscie w “sieni” wagonu przy kiblu i mocno nieszczelnych drzwiach. A rano i w nocy jest naprawde zimno – wyciagamy spiwory.

W ciagu dnia siedzimy sobie w otwartych drzwiach i podziwiamy widoki. Nagle pociag zatrzymuje sie w jakiejsc wiosce. Momentalnie zbiera sie doslownie kilkadziesiat osob i gapia sie na nas. Czujemy sie jak w zoo.


Po kilku godzinach postoju, o zachodzie slonca, tlumek zaczal sie rozchodzic...


Zebrzace dzieci...


“Friendsi”… Czasem tylko pytaja skad jestemy i dokad jedziemy… Czasem chca pocwiczyc angielski (I am so excited! To pierwszy raz kiedy rozmawiam po angielsku z cudzoziemcem!)… Czasem nie wiadomo co chca, bo nawijaja po swojemu… Czasem chca sie zaprzyjaznic i nie chca przestac gadac prze godzine, potem staja obok, gapia sie i za jakis czas znowu zaczynaja gadac… Czasem tylko przychodza, staja metr od Ciebie i gapia sie – 10min. 20min, 30 min… Jestesmy anielsko cierpliwi, bo rozumiemy dlaczego tak robia. Problem polega na tym, ze nie maja zadnego szacunku dla prywatniosci, nie zwazaja na to ze jestesmy zmeczeni, spiacy, ze akurat jemy. Szczytem wszystkiego byl gosc, ktory obudzil nas tylko po to by powiedziec ze sprzedaje herbate…

Probuje wykorzystac ich praktycznie i wypytac o rozne ciekawostki dotyczace Pakistanu. Niestety ich angielski pozwala tylko na rozmowy typu skad jestemy, gdzie jedziemy, jaka jest pogoda w Polsce i czy podoba sie nam Pakistan. Wzrusza mnie jeden zolniez, ktory przyssal sie do nas najmocniej. W pewnym momencie prosi Zuze – Prosze, daj mi jakas rade - ???? – Powiedz cokolwiek, o zyciu, daj mi jakas rade… Nie wiem czego biedak sie spodziewal… W kazdym razie rade dostal :


Tu siedzimy sobie w tych drzwiach - jak widac nawet we wspolne zdjecie musza sie wcinac :)


Kolo nas rozsiadla sie na ziemi 3-osobowa rodzinka. Sa wyjatkowi, bo nic od nas nie chca :) Siedza w tym zimnie na ziemi, w sandalach, cienkich ubraniach. Zuza daje kobiecie jeden ze swoich polarow. ja gotuje im wode na kawe (sokista kaze mi wylaczyc kuchenke, gotuje wiec wode w kiblu, trzymajac jedna reka kuchenke, druga siebie, a noga drzwi – trzesie jak cholera ;) ), potem oni czestuja nas ciastkami, pokazujemy im zdjecia z wyprawy. Przez cala podroz zamienilismy moze kilka slow, ale w jakis dziwny sposob bardzo sie zaprzyjaznilismy. Wieczorem przed ich wyjsciem robimy sobie zdjecie – kobieta zdejmuje zakrycie z twarzy, co poczytujemy sobie za wielka oznake przyjazni i szacunku…

Pakistan - Twarz pierwsza

24.01.2009

Po przekroczeniu granicy trafiamy w totalnie inny swiat. Totalnie. Wokol pustynia (zaczela sie wczesniej, ale z okien taksowki wyglada to zupelnie inaczej) – prawdziwa kamienista pystynia, wiatr, wszedobylski pyl, glosni mezczyzni w sandalach zakutani w chusty (w calym przygranicznym Taftanie nie zobaczylismy na ulicy ani jednej kobiety), niektorzy ot tak po prostu z karabinami na plecach, niskie budynki stojace w absolutnym chaosie…

Jemy obiad w “zajezdzie”, ktory 100 lat temu wygladal pewnie prawie tak samo (lacznie z “kierownikiem”) i kupujemy bilet na autobus (tzn dostajemy – zaplacic mamy dopier w autobusie) i mamy kilka godzin przed soba. Postanawiamy wiec isc na pobliski parking tirow i zlapac stopa.

Kierowcy wygladaja i zachowuja sie, jakby dopiero wczoraj przesiedli sie z wielbladow za kierownice. Jeden z nich gwaltownie zabrania nam jechac z pewnymi typami, potem tlumaczy, ze oni pala haszysz i nie mozna im ufac. Mowi zebysmy jechali za godzine z nim, ale czujemy ze kreci (moze chce w ten sposob powstrzymac nas od zabierania sie z podejrzanymi typami). Ale mysl o autostopie w tym miejscu ma dla nas jakas magnetyczna moc... Kiedy prawie wsiadamy do innego tira, przychodzi zolniez, wygania facetow i prowadzi nas do celnikow. Ci mowia to samo, co ten poprzedni kierowca… I w koncu wsiadamy do autobusu.


Przyznaje sie - wyglad pakistanskich ciezarowek byl moja glowna motywacja, zeby zlapac stopa w tym miejscu. ;)




Zdjecia Zu robione przez okna autobusu.

Droga do Pakistanu

23.01.2009

Nawet nasi nowi znajomi, ktorzy sa w podrozy od wielu wielu miesiecy, odradzali nam stopa na poludniu Iranu, ale trzymamy sie naszego planu. Po 2 godzinach kluczenia i wypytywania trafiamy na odpowiedni dworzec i jedziemy busikiem na wylotowke. A potem jak zwykle – odganianie busiko–taksowek, machanie na tiry, gadki z kierowcami, wysiadka i na nowo. Kierujemy sie do Zahedanu, skad juz rzut beretem do granicy.

W koncu zabiera nas Rasul. Dojezdzamy do serpentyny pnacej sie stromo ze hej! Rasul wysiada, idzie do jakiejsc skrzynki i wrzuca tam pieniadze. Okazuje sie ze jest to skrzynka na jalmuzne. A potem… jeden z najpiekniejszych krajobrazow jaki w zyciu widzialem. Gory, wszystkie odcienie czerwonego, rudego, brazowego, przypruszone sniegiem, otoczone kamienisto-trawiastymi rowninami mieniacymi sie wszystkimi odcieniami zielono-burego – intensywne, surowe, potezne. Naprawde trudno opisac to slowami.

Robi sie ciemno. Zaluje ze nie poprosilismy Rasula, zeby nas wyrzucil wczesniej – w nocy raczej nie zlapiemy kolejnego stopa i trzeba bedzie rozbijac namiot. W koncu Rasul zatrzymuje sie przy posterunku policji, cos zagaduje z policjantami i odjezdza. Policjanci sadzaja nas przy wielkim piecu i… zatrzymuja dla nas stopa. W autokarze! Bezposrednio do Zahedanu! Kierowca nie ma szczesliwej miny, ale zgadza sie nas zabrac za darmo. Z wladza sie nie dyskutuje.

Rasul – dziekujemy :) Staramy sie zawsze zadzierzgnac jak najbardziej pozytywne wiezi z kierowcami – dzielimy sie wlasnym jedzeniem, pokazujemy zdjecia rodziny (caly czas udajemy siestre i brata) itp itd. Oplaca sie to zawsze, bo pozytywna ciepla atmosfera jest bezcenna, a czasem jak widac dodatkowo mozemy liczyc na rozne przyjacielskie inicjatywy.

Rano gotujemy sobie obiad na dworcu, wsiadamy w taksowke (po najdluzszym targowaniu sie dotychczas, ale wytargowalismy nizsza cene, niz jest dla miejscowych – potem sie dowiedzielismy) i po ok godzinie jestemy na granicy z Pakistanem…

I co? Jak sie chce, to mozna przebyc cala Turcje i Iran autostopem – I to w imponujacym tempie.

Shiraz

20.01.2009

Jedna z zasad rzadzacych Podroza jest, ze zawsze wszystko sie uda jesli tylko ma sie otwarta glowe i pozytywne podejscie do swiata i ludzi.

Z Esfahanu do Shiraz postanowiamy wyjatkowo przetransportowac sie autobusem – po to by zaoszczedzic na czasie (wyjazd na wylotowke Esfahanu to pewnie byloby co najmniej pol dnia). Amir zarezerwowal nam miejsca i jedziemy na dworzec taksowka. Oczywiscie na ostatni gwizdek, bo pozegnanie sie przeciagnelo. A musimy jeszcze wymienic dolary, bo nie mamy juz zadnych reali.

Na miejscu probujemy wymienic walute u taksowkarza, ale nie rozumie o co chodzi. Robi sie maly tlumek ciekawskich i ktos proponuje nam 2-och chomeinich za 20 dolarow (1 chomeini = 10 000 reali = 1 dolar). Nie jestesmy glupi, wiec zostawiamy ich i lecimy na ten dworzec (nie mamy pojecia ktory przewoznik, ktora kasa i w ogole nic). I nagle… Pojawia sie chlopak i krzyczy do mnie: Mister Mike? Mister Mike? No tak to ja… Na pewno Amir powiedzial im przez telefon, zeby szukali zagubionych bialych... Troche jestesmy zaskoczeni goracym powitaniem, zastanawiamy sie czy przygotowali dla nas tez czerwony dywan :) A w kasie bez wiekszych problemow przyjmuja dolary. Jedziemy. Wyjazd oczywiscie na noc, zeby skorzystac z noclegu na fotelach autokarowych.


21.01.2009

Rano na dworcu idziemy spac na plecakach w oczekiwaniu na swit. O swicie spotykamy pare wedrownych muzykow – Selde z Turcji i Filipa z Grecji. Razem idziemy na poszukiwania przewodnikowego hotelu za 2 dolary. Po przebyciu najkretszych zaukow swiata okazuje sie, ze hotel nie jest dla turystow i mozemy spadac. Ale zgodnie z zasada, o ktorej pisalem, jestesmy dla wszystkich mili i pewien urzedujacy tam azerski zolniez zaprowadza nas do innego taniego hoteliku.

Wedrujemy po Shirazie. Miasto jest o wiele bardziej iranskie niz Esfahan. Ludzie ubrani bardziej tradycyjnie, bardzo malo “normalnych” sklepow, za to pelno roznych stoisk, straganow itp, architektura domow tez bardziej tradycyjna…

Docieramy do najwiekszego z meczetow w miescie. Straznik mowi ze tylko muzulmanie moga wejsc. Selda odpowiada, ze jestesmy z Turcji i jestesmy muzulmanami (co akurat w jej przypadku bylo prawda). Dziewczyny musza tylko wypozyczyc biale chusty zakrywajace cale cialo i wchodzimy. Meczety (bo przy rozleglym dziedzincu sa dwa) robia wielkie wrazenie. W srodku wylozone sa roznokolorowymi lustereczkami, synbolizujace Allaha, ktory jest swiatlem. Na podwyzszeniu siedzi muezzin i wyspiewuje modlitwy. Ale mezczyzni modla sie wszyscy niezaleznie od siebie, w swoim tempie. Niektorzy jedza, pija herbate, niektorzy drzemia lezac. Ale i tak czuje sie, ze maja ogromny szacunek dla tego miejsca. Niektorzy wchodzac witaja sie ze wszystkimi obecnymi, takze z nami, dokladnie tak samo, jakby nie traktowali nas jak turystow. Dziewczyny w swojej czesci meczetu maja gorzej, sa pilnowane i musza np wypowiedziec muzulmanskie wyznanie wiary – dobrze ze Zuza jest z Selda…


Zdjecie oczywiscie zrobione z ukrycia.


22.01.2009

Nastepnego dnia wybieramy sie na wycieczke do Persepolis – kilkadziesiat km obok. Pozno wstajemy, potem dlugo sie zbieramy i robi sie pozno, ale potwierdza sie zasada, ze nie ma co sie napinac – i tak wszystko sie uda. Do Persepolis blyskawicznie docieramy lokalnym busikiem i taksowka – zeby zaoszczedzic na bezposrednim polaczeniu dla turystow – a 4 czy 5 godzin, ktore nam zostalo, wystarcza w zupelnosci.

Persepolis, czyli ruiny perskiego miasta wybudowanego po srodku niczego, glownie po to, by raz do roku goscic, olsniewac i rzucac na kolana zagranicznych poslow, niestety nie zrobilo na mnie takiego wrazenia jak na Kapuscinskim w “Podrozach z Herodotem”…

Ale nie ma co narzekac. Dosc szybko weszlismy za grobowiec Kserksesa wykuty w skale gorujacej nad Persepolis, a potem jeszcze wyzej, na gore znajdujaca sie dalej. Piekne, dzikie miejsce. Mozna tam bylo spedzic caly dzien – jesli ktos wybierze sie do Persepolis musi koniecznie tam zboczyc.


To male na dole to stada koz.



Wieczorem Selda z Filipem robia dla nas koncert w pokoju hotelowym (na sitare, skrzypce i niesamowity spiew Seldy), palimy fajke wodna (bo mam za malo bagazu i kupilismy w Esfahanie wlasna fajke ;) – w trakcie takich wieczorow nie chce sie wracac do Warszawy.