W koncu postanawiamy pochodzic po zaparkowanych tirach, popytac czy ktos jedzie na Tabriz i wprosic sie do ktoregos z nich. Po chwili przyczepia sie do nas brodacz o oczach psychopaty, z wielka palka w reku. Cos od nas chce. Nie mija pol minuty, a maszeruje za nami juz cala zgraja podejrzanych typow. Na szczescie szybko trafiamy na fantastycznego kierowce – starszego Turka – ktory nas przygarnia. Ale typy nie daja mu spokoju i ciagle cos od niego chca. Nic nie rozumiemy i nie wiemy o co chodzi. W koncu przychodzi angielskomowiacy policjant. Upiera sie ze nie mozemy nocowac w tym tirze i musimy isc do hotelu. Wcale nam sie to nie usmiecha, wiec dyskusja trwa z kilkanascie minut. W koncu dowiaduje sie, ze jestesmy bratem i siostra. Wtedy mieknie i pozwala nam zostac. Brodacz jeszcze wraca i rzuca sie w kierunku kierowcy, ale na szczęście też daje spokoj.
Sytuacja wygladala groznie, ale caly czas mielismy swiadomosc, ze niedaleko jest posterunek i mamy wszystko pod kontrola. Tak czy siak, nie mamy pojecia o co chodzilo. I to pomimo, ze wladamy juz doskonale tureckim:) Szczegolnie jesli kierowca zna kilka slow po angielsku/niemiecku/rosyjsku, mozemy gadac jak starzy znajomi. Moj ulubiony przyklad to ten, o ktorym pisala Zuza – “A wiec zwiedzil pan juz caly swiat!”, czyli “Wy (pol/ros) visited (ang) alles (niem) harita (mapa po turecku)!”.
Spedzamy noc w ciezarowce i rano odjezdzamy na poludniowy wschod.

Z Hakanem.
Sniadanie w przygranicznym miasteczku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz