środa, 7 stycznia 2009

Przygody z wizami

„Pomyśl, czego najbardziej się boisz, a potem... zrób to!”. Nie, to nie jest myśl, która skłoniła nas do wyprawy autostopem do Nepalu - tak się motywowałem do zmierzenia się z biurokracją, gdy zaczął nadchodzić już ostatni moment by zacząć wyrabiać sobie wizy ;) Pierwsze starcie ze wschodnią cywilizacją było nader ciekawe.

Ambasada Indii to nowocześnie wyglądające biuro w bardzo nienowoczesnym biurowcu, co chyba na upartego może stanowić metaforę tego kraju. W środku siedzi młody Hindus, niezwykle szarmancki, uroczy, czarujący, dowcipny, słodki i miły - wobec kobiet. Wobec mnie nie chciało mu się nawet klecić całych zadań: "When?", "Two photos", "Money", a w końcu - "Tickets". Wśród dokumentów koniecznych do uzyskania wizy znajdować się bowiem musi ksero biletu lotniczego do Indii. Ale ja nie mam tickets bo jadę by bus. "By bus?! By bus?!" - wykrzywił się, jakbym mu krzywdę robił. No i szybko znalazł lekarstwo na taką sytuację - biurokrację. Musiałem napisać specjalne podanie do samego pana ambasadora, w którym wielce uprzejmie prosiłem o przyznanie mi jednak tej wizy (założę się, że nawet go nie powąchał...).

Oprócz biurokracji przećwiczyli mnie także w słynnym wschodnim targowaniu się. Wczoraj wróciłem tam z paszportami, zeby nam wbili wizę. Pytam, czy na pewno będę mógł odebrać je z powrotem o 16.30 (to oficjalna godzina startu wydawania wiz) - Nie ma takiej możliwości, za dużo pracy dzisiaj mamy, jutro - Ale ja jutro wyjeżdżam - Nie dziś nie, najwyżej jutro rano. - O 9-tej? - Nie, nie, po 11-tej - Ale ja wtedy nie mogę, przykro mi. A zresztą o 9-tej też nie mogę - Ech, no dobrze to dzisiaj, ale niech pan przyjdzie późno, na sam koniec - Mi bardzo zależy na czasie. O której przyjść? - No o 16.30...

Ambasada Pakistanu mieści się w biurowcu obok, ale jej wnętrze przypomina ubogi acz przytulny domek - dywanik, czajniczek, szafeczka, stare lustro, starszy pan w sweterku a la lata 80-te. Jeśli chodzi o stosunki międzypłciowe, to tu sytuacja była odwrotna, wobec mnie był niezwykle miły, a wobec Zuzy opryskliwy. Ale większym problemem było to, że ulubioną odpowiedzią na większość istotnych pytań (o rodzaje wiz itp) było "Don't worry, no problem"... Drugim problemem było to, że bardzo zwlekali z wydaniem wiz, a musieliśmy zostawić u nich paszporty (w pozostałych ambasadach można bez problemu donieść paszport dopiero w dniu wydania wizy). Za każdym razem, gdy dzwoniłem słyszałem nowy, późniejszy termin. W końcu na 100% miały być we wtorek. Dzwonię we wtorek - "Nie ma jeszcze, będą w piątek". No więc zrobiłem awanturę, że muszę mieć te wizy dziś do 12-tej. Skończyło się na tym, żebym przyszedł przed tą 12-tą, może będą. I co? I były. Mam nauczkę, żeby awanturować się od razu, nawet na zapas...

Ambasada Iranu mieści się w majestatycznej willi, a wszystkie ogłoszenia na tablicy korkowej zaczynają się od złowrogiego wezwania "W imię Boga!". Mimo groźnej, jak na religijną dyktaturę przystało, fasady, z tą ambasadą były najmniejsze problemy.

Niestety, kiedy w końcu odzyskaliśmy paszporty i mogliśmy pójść odebrać irańską wizę, podstępnie, nie uprzedzając nas, nadszedł jeden z najważniejszych dni dla muzułmanów, a szyitów w szczególności - święto Aszura.

Ambasada zamknięta. Start wyprawy opóźniony.


Gdybym był złośliwy, to miałbym nadzieję, że pracownicy ambasady Pakistanu świętują zgodnie z tradycją ;)
Tego dnia opłakuje się męczeńską śmierć Husajna ibn Alego, wnuka Mahometa poległego w bitwie pod Karbalą. W czasie procesji zmierzających do grobu Husajna gromady mężczyzn biczują się i kaleczą do krwi.

1 komentarz:

Wojtek pisze...

No to już wiecie dlaczego wybrałem samolot;)