czwartek, 16 kwietnia 2009

Droga do Daramsali

Ogloszenia parafialne
1. Podobno podalem zly numer do siebie :/ Prawidlowy: 663 173 337.
2. Jesli nie chcesz czytac nowych opowiesci od konca, kliknij tutaj (dla mniej zaawansowanych: potem trzeba kliknac "nowszy post" na dole)



04-05.03.2009

Plan jest taki: z Katmandu jedziemy autobusem na poludnie do Bajrahawy, czyli granicy z Indiami; potem kolejnym autobusem do Gorakhpuru; stamtad pociagiem do Dehli; a stamtad do Daramsali (nie mamy jeszcze zielonego pojecia czym).

Wstajemy klasycznie, czyli skoro swit, i idziemy na dworzec. Tu obskakuja nas naganiacze i probuja nam wmowic, ze nasz autobus dzis nie odjedzie z powodu strajkow i musimy jechac przez Pokhare. Oczywiscie ich autobusem. Nie dodaja jednak, ze to oznaczaloby jeden dzien drogi wiecej :) Polaczen do Pokhary jest mnostwo, wiec i od naganiaczy nie mozemy sie opedzic. Jeden nawet mowi, ze owszem, jedzie do Bajrahawy i dopiero od ludzi w srodku dowiadujemy sie, ze to jednak autobus do Pokhary... To pierwszy raz, kiedy ktos w Nepalu chcial nas oszukac.

W koncu odnajdujemy nasz autobus, ale nie ma juz wolnych miejsc. Mowimy wiec, ze mozemy jechac na dachu, zaden problem. Na dachu?!?! Szef autobusu nie moze uwierzyc, ze blade twarze moga, a nawet chca jechac w takich warunkach. Na szczescie w koncu udaje sie go przekonac, zeby nam pozwolil.

Gdy siedzimy juz na gorze, swita mi w glowie pewne podejrzenie… Moze to nie przypadek, ze jestesmy na tym dachu sami... I rzeczywiscie :) Szosa na poludnie okazuje sie w miare rowna i plaska, wiec autobus rozwija czasem nawet zawrotna predkosc 60-70 km/h (przypominam, ze do Siabru jedzie sie ze srednia predkoscia 20km/h ;). Wiekszosc czasu siedzimy wiec w kurtkach i kapturach, ze szczelnie zaslonietymi ustami i nosem. Ale mimo wiatru da sie zjesc, wypic i przespac, wiec wszystko, co do zycia potrzebne, mamy :)


*
Jest juz ciemno, gdy dojezdzamy do jakiegos miasta - ok 30 km od Bajrahawy. Tutaj mowia nam, ze mamy zabierac plecaki i opuscic autobus... Zostalo juz tylko 5 osob i nie oplaca im sie jechac dalej... Jesli chcemy, mozemy przesiasc sie za darmo do autobusu, ktory stoi za nami. No to sie przesiadamy. Okazuje sie, ze jest to autobus z Katmandu, ktory mial odjazd 3 godziny po nas… Widocznie ich kierowca ma mniej znajomych po drodzie i rzadziej sie zatrzymywal, zeby sobie pogadac… W kazdym razie nastepne 30km spedzamy okrutnie scisnieci w przejsciu miedzy siedzeniami.

*
Autobus wyrzuca nas przy jakiejs ruchliwej drodze… Za cholere nie wiemy, gdzie jestesmy, ani gdzie jest granica. Jakis dobry czlowiek lapie nam riksze, tlumaczy riksiarzowi, gdzie nas zawiesc i negocjuje cene. Nastepne 10km pokonujemy wiec dzieki sile ludzkich miesni. Zawsze w takich sytuacjach sie zastanawiam - a co jesli gosc wiezie nas w zupelnie innym kierunku? :) A nalepiej z calej przejazdzki zapamietam riksiarza heroiczne proby dzwonienia dzwonkiem rowerowym na stojace w korku tiry i autobusy.

*
Na granicy tlum francuskich turystow. Celnicy wiec chca sie nas jak najszybciej pozbyc, bez zbednego gadania wbijaja pieczatki i po chwili mozemy wkroczyc do Indii. Nikt sie nie zainteresowal tym, ze nasze wizy wygasly prawie tydzien temu.

*
Po indyjskiej stronie idziemy ulica przed siebie, idziemy i zastanawiamy sie, gdzie moze byc autobus, ktory zawiezie nas dalej. W pewnym momencie dogania nas jakis czlowiek i pyta dokad zmierzamy. “Do Gorakhpuru”. W odpowiedzi pokazuje nam swiatelka majaczace kilkaset metrow przed nami: “To jest ostatni autobus dzisiaj. Wlasnie odjezdza”. Puszczamy sie wiec biegiem i na szczescie zdazamy. Wydajemy przy tym na bilety nasze ostatnie indyjskie pieniadze.

*
W Gorakhpurze szybko odnajdujemy dworzec kolejowy i dowiadujemy sie, ze nasz pociag odjezdza juz za godzine. Oznacza to, ze musimy jak najszybciej zdobyc indyjskie rupie. Odnajdujemy bankomat. Niestety nie chce nam wydac pieniedzy... Pytamy jakiegos wasatego faceta, czy gdzies w okolicy sa inne bankomaty. Niestety nie. No coz, zatem trzeba bedzie nocowac na dworcu i od rana szukac kantoru... Ale facet stoi tak, patrzy na nas i… mowi, ze po prostu kupi nam bilety i tyle. Zycie nie przestaje nas zaskakiwac ;) Mozemy jechac dalej!

*
Jak opisac podroz indyjskim pociagiem?

Zaczac nalezy od dworca. W nocy cala hala i wieksza czesc peronow pokryta jest lezacymi ludzmi. Nie sa to bezdomni – to pasazerowie czekajacy na swoje pociagi, ktore zazwyczaj spozniaja sie kilka godzin oraz (chyba przede wszystkim) ludzie pochodzacy z okolicznych wiosek i pracujacy w miescie, ktorych nie stac na wynajecie pokoju.


Do kolejki do okienka prawie zawsze ktos probuje sie wcisnac. Dla zasady. Czasem wpychaja sie nawet, gdy w kolejce stoi tylko jedna osoba. Zazwyczaj wystarczy na takiego warknac, ewentualnie dac po lapach (ich klasyczna zagrywka to wsadzenie do okienka reki z pieniedzmi) i taki cwaniak sie wycofuje. Niemniej jednak trzeba byc w ciaglej gotowosci do odparcia ataku ;)

Nasz dobry duch kupil nam bilety w najnizszej klasie, zwanej tu “general”. Powody byly dwa. Po pierwsze cena (niestety nie pamietam, ale prawdopodobnie byly to 2 dolary za ok 700 km). Po drugie, jest to jedyna klasa, na ktora nie trzeba robic rezerwacji. Po prostu do przedzialow “general” moze wejsc dowolna ilosc pasazerow i to juz ich broszka, jak sie pomieszcza.

Smiesznie niska cena i mozliwosc kupienia biletu nawet minute przed odjazdem sprawiaja, ze juz zawsze podrozujemy najnizsza klasa.

Kilka zdjec z wnetrza wagonu:

Zawsze gdy sie dalo, pakowalismy sie na gorna polke. Lezy/siedzi/kuli sie w klebek na golych deskach, ale przynajmniej jest wiecej miejsca (co jest o tyle wazne, ze zazwyczaj podrozujemy noca, zeby miec od razu nocleg - wiec fajnie jest moc sie troche przespac). A na dole zdjecia widac, jak dzieci zajmuja siedzania w dwoch rzedach.


Tu widac, ze nie tylko dzieci zajmuja miejsca w dwoch rzedach. Najpierw spal tu tylko jeden mezczyzna. Potem przyszedl kolejny (nie znali sie) i po prostu polozyl sie rownolegle, twarza w twarz, nos w nos. Wtedy tamten trzepnal go w potylice. Wiec przysiadacz przekrecil sie na drugi bok. Objeli sie i zasneli jakby nigdy nic. Potem facet ktory siedzial przy oknie tez postanowil rozlozyc nogi i voila! Nic niezwyklego w indyjskich pociagach


Dla wtajemniczonych - niektorzy hindusi lubia uprawiac boko-maru na polkach bagazowych ;)

*
Do Dehli dojezdzamy po 18 godzinach... Takze marzymy tylko o tym, zeby w koncu zdobyc indyjska walute i kupic sobie cos do jedzenia. Pierwszy bankomat nie dziala. Drugi tez nie. Na szczescie w trzecim sie udaje. JEDZENIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

W dworcowej knajpie spotykamy pare Polakow. Ktorzy maja polska kielbase. Ktorzy daja nam dwa wielkie peta polskiej kielbasy! Ale i tak najfajniejsze bylo pogadanie po polskiemu ;)

*
Probujemy dowiedziec sie, jak dostac sie do Daramsali. Wysluchujemy kilku roznych wersji, najbardziej wiarygodna wydaje sie ta, zeby przedostac sie na inny dworzec i tam zlapac bezposredni autobus. Jest noc, ale zawsze warto sprawdzic godzine najblizszego odjazdu. Mimo dosc metnych wskazowek dostajemy sie na miejsce blyskawicznie i bezproblemowo (zaliczajac przy okazji metro), jakby to byla Warszawa a nie kilkunastomilionowe Dehli – normalnie jestesmy z siebie dumni.

A co sie okazuje na miejscu? Ze autobus odjezdza za kilka minut. Nie moglo byc inaczej.

*
Droga do Daramsali jest najspokojniejsza czescia podrozy. Po kolejnych 10 godzinach dojezdzamy na miejsce.

2 kraje, 6 srodkow transportu, ponad 1400 kilometrow i 52 godziny non stop w drodze – to lubie :)

2 komentarze:

hartbit pisze...

zazdroscze i nie zazdroszcze... bo to przygoda zycia, ale teraz to lenistwo juz przeze mnie przemawia... dla spokoju wlasnego dodam tylko, ze taki hardcore transportowy tez mam zaliczony- ale jak to wspominam to mysle, ze tylko majac ok 20 lat mozna to przezyc... :-)))

Bol-Bol pisze...

Zuza, wszystkiego dobrego z okazji urodzin! :)