sobota, 4 kwietnia 2009

W tybetanskiej rodzinie

Jesli nie chcesz czytac nowych wpisow od konca – kliknij tutaj (dla mniej zaawansowanych: potem trzeba kliknac "nowszy post" na dole)

16.02.2009-18.02.2009

Siedze sobie na murku i obserwuje. Siabru, chociaz jest zwykla wioska, wydaje mi sie po powrocie z gor gwarna metropolia. Az nie chce mi sie myslec, co bedzie w Kathmandu.

Siedze i czekam.

Po jakims czasie nadchodzi Buchung – chlopak, ktorego poznalismy 2 tygodnie temu. Pierwsze co robi, to pyta, gdzie Zuza. Potem dodaje, ze przez czas, gdy nas (Zuzy) nie bylo, byl bardzo smutny i ciagle tesknil. Mowie mu, ze niedlugo powinni przyjsc, bo umowilismy sie dzisiaj wieczorem w Siabru. Slyszac to, Buchung znika w domu i po ok pol godziny wychodzi w koszuli, bajeranckiej dzinsowej kurtce, z nazelowanymi wlosami.

Siedzimy i czekamy.

Siedzimy i czekamy.

W koncu Buchung mowi: “Chodz do domu mojej ciotki”. No to idziemy. Dom sklada sie z duzej kuchni, gdzie spi Buchung i pokoju, gdzie spi ciotka. Chlopak zostawia mnie i idzie zalatwic jakies swoje sprawy.

Dom w srodku wyglada tak (potem okazało się, że jest na najnowocześniejszy dom w wiosce):






A to dumna gospodyni tego domu ;)

*

Gdy Buchung wraca, idziemy na punkt widokowy, wypatrywac Zuzy i Wojtka. Myslalem ze wyjdziemy zaraz za wioske, ale nie... chlopak zasuwa pod gore, zasuwa, az zatrzymujemy sie dopiero wysoko na skale, z widokiem na sciezki po obu stronach doliny. Nie musze dodawac, jak trudno nadazyc za stesknionym tybetanczykiem... Czekamy do zapadniecia nocnych ciemnosci, ale nikt nie nadchodzi.

*

A potem... idziemy na lekcje angielskiego. Buchung wystepuje w roli nauczyciela. Dzisiaj uczy dwie mlode kobiety alfabetu. Po jakims czasie ja rowniez zostaje nauczycielem – udaje mi sie wprowadzic do alfabetu litere K, ktora gdzies umknela chlopakowi oraz nauczyc dziewczyny wymowy F (strasznie slinogenna litera dla miejscowych) oraz roznicy miedzy I i Y. Normalnie czuje sie jak Silaczka Zeromskiego ;)


*

Nastepnego dnia Buchung ze swoim przyjacielem ida w gore doliny zaczekac na Zuze i Wojtka. Jesli ich nie spotkaja, nastepnego dnia ja wyrusze i jak trzeba bedzie to wroce z powrotem do Kangyen Gompa.

*

Tymczasem zostaje sam i ide na rekonesans wioski. Ciekawostka: mieszka tu najwyzej z 500 osob, a sa bardzo wyraznie wyodrebnione dzielnice. Najwyzej znajduje sie tzw Bazar – najbardziej gwarna czesc z hotelami, sklepikami itp. Ponizej jest dzielnica urzednicza ze szpitalem, domem kultury, posterunkiem strazy parku narodowego oraz dzielnica “robotnicza” – z malymi ubogimi chatkami oraz mezczyznami, ktorzy tylko siedza i pala albo gadaja (na Bazarze wszyscy krzataja sie przy jakiejsc swojej robocie). Tutaj znajduje sie takze “punkt zaladunku” tragarzy . No i po drugiej stronie rzeki jest nasza dzielnica “tybetanska”. Gdy tu wrocilem po spacerze, poczulem sie jak w domu – po tamtej stronie rzeki ludzie albo Cie w ogole nie widza, albo cos od ciebie chca, natomiast tutaj kazdy przyjaznie usmiecha sie na przywitanie. Niby nic, a czlowiek sie zupelnie inaczej czuje.

Wlasciwie to okreslenie “tybetanska” jest bardzo nieprecyzyjne. Rzeczywiscie wiekszosc mieszkancow to potomkowie uchodzcow z Tybetu, ale kultura i jezyk sa tak wymieszane z miejscowymi, ze wlasciwie stanowia juz nowa jakosc. Np miedzy soba prowadza rozmowy uzywajac w jednym zdaniu slow tybetanskich, nepalskich i tamanskich (Tamangowie to plemie, ktore pierwotnie zamieszkiwalo te tereny).

*

Po poludniu ide na skale czekac na chlopakow oraz Zuze i Wojtka. Po ok 2h pojawiaja sie tylko chlopaki. Wracamy do domu lekko markotni. Mam nadzieje, ze po prostu postanowili uderzyc jeszczze raz ma Ganja La i nic sie nie stalo powaznego.

A w domu... Ciotka wrecza mi pozaginana kartke papieru sklejona plastrami. Okazuje sie, ze tragarz przyniosl list od Zuzy – pisze, ze Wojtek chorowal dluzej niz ktokolwiek sie spodziewal, ale ze jutro juz beda w Siabru.

*

Potem idziemy do domu Dolmy. Pierwszy raz zaglebiam sie we wnetrze prawdziwego wielopokoleniowego nepalskiego domu z podworzem itd. Siadamy na klepisku w malej komorce, w ktorej urzadzona jest kuchnia - tzn stoi maly gliniany piec a na scianach sa polki z talerzami, sloikami itp.

Trudno opisac, czemu czuje sie wsrod tych ludzi tak dobrze (na razie mam na mysli dom Ciotki i Dolmy). Moze troche przez kontrast – dotychczas mialem do czynienia z miejscowymi glownie albo na zasadzie klient-uslugodawca, albo jako ciekawostka z Europy i bezplatna pomoc do nauki jezyka (czego doswiadcze znowu nastepnego dnia spacerujac po Siabru). A tu jestem traktowany oczywiscie jak gosc, wszyscy wydaja sie bardzo cieszyc z mojej obecnosci, ale przy okazji traktuja mnie bardzo naturalnie, troche jak czlonka rodziny. Poza tym sa po prostu fantastycznymi ludzmi - spokojnymi i pelnymi szacunku do siebie nawzajem, a przy tym niezwykle radosnymi (taka generalna refleksja - nepalczycy to sa najczesciej smiejacy sie ludzie, jakich spotkalem i nie jest to tylko moja opinia).

Po jakims czasie do wszystkich zgromadzonych w kuchni dolacza maz Dolmy - miejscowy lama. Oczywiscie w ramach nawiazania przyjazni wypijamy rakszi. Pierwszy raz mnie po niej nie wykreca - Dolma zna sie na swojej robocie :)


Dolma, jej maz i Buchung

*

A rakszi robi sie tak: podsmaza sie na patelni maslo jaka, z mina szamanki wrzuca sie tam garsc suszonych ziol, a potem zalewa samogonem. Herbate natomiast robi sie tak: wrzuca sie do tuby maslo z jaka (juz wiem do czego sluzy ta tuba) i ubija tluczkiem. Potem dosypuje sie soli, dolewa herbate z mlekiem i znowu ubija. Dolewa herbate i ubija. Az napoj zrobi sie jednolity. Slona herbata to dosc dziwne doswiadczenie, ale trzeba jej przyznac, ze jest nieswykle sycaca. Herbate z mlekiem robi sie tak: wsypuje sie do garnka herbate, cukier, dolewa sie wody i mleka i gotuje wszystko razem. Wychodzi 100 razy lepsze niz polska “bawarka”.

*

W drodze powrotnej Buchung za polowe pieniedzy, ktore dala mu ciotka, kupuje 2 papierosy. Palimy na murku, rozmawiajac o malzenstwach, milosci itp. Rozmowa nie jest specjalnie gleboka (chlopak ma tylko 20 lat, a jak sie pozniej przekonam czasem zachowuje sie jakby mial 15), ale i tak biorac pod uwage roznice kulturowe, olbrzymia bariere jezykowa i fakt ze znamy sie od wczoraj jest to rozmowa niezwykla.
Tak wiec palimy, gadamy, potem wchodzimy do kuchni, rzucamy bluzy na krzeslo, odpinamy paski, zdejmujemy spodnie, ladujemy sie pod koce i po 30 sek zasypiamy. Uwielbiam takie proste zycie :)

*

Nastepny dzien mija na przygotowaniu ciastek na Losar, czyli tybetanski nowy rok. Cala rodzina zbiera sie w jednym z domow i od rana do wieczora oddaje sie wyrabianiu i wypiekaniu. A ja caly dzien wyrabiam i wypiekam razem z nimi i juz zupelnie nie czuje sie jak turysta, tylko czlonek rodziny (oczywiscie bez przesady, ale naprawde coraz bardziej tak sie czuje ;).

Kilkunastu mezczyzn i chlopcow (oraz 2 nastolatki) siada na podlodze, najpierw wyrabia ciasto w wielkich misach, potem bierze na kolana deski i na tych deskach roluje dlugie, cienkie walki i formuje z nich finezyjnie pozawijane “sziro” lub “solma”. Musza byc zawiniete wg konretnego wzoru bez zadnych odstepstw (ciagle mnie poprawiaja), chociaz potem i tak nie ma to zadnego znaczenia, bo do jedzenia od razu lamie sie ja na wiele malych kawalkow.



W tym czasie kobiety podaja herbate, rakszi (polewaja tylko 2 najstarszym facetom i mnie – czy ja mam alkoholizm wypisany na twarzy, czy co?), obiad, potem drugi obiad, potem znowu herbate, znowu rakszi i tak w kolko.

A wokol lata niezliczona ilosc dzieciakow i ciagle chca, zeby robic im zdjecia.




Najbardziej kiczowato-pozowane zdjecie swiata ;) Dobrze, ze mieli pod reka tylko mloda koze. Wole nie myslec, co bym musial dzwigac, gdyby akurat im sie jaki ocielily (ojaczyly?) :)

*

Panuje niezwykle wesola atmosfera. Tybetanczycy jak to Tybetanczycy (przynajmniej nepalscy) ciagle zartuja, przekomarzaja sie, spiewaja, obrzucaja sie kawalkami ciasta – jednym slowem naprawde ciesza sie tym nadchodzacym swietem.

Ale jak to u Tybetanczykow (przynajmniej nepalskich), radosc przeplata sie ze smutkiem. I to bez zadnych znakow ostrzegawczych. Co chwila jedno plynnie przechodzi w drugie, albo raczej istnieja rownolegle.

Dolma glosno sie smieje. Po chwili smiech przeradza sie w kaszel. Gwaltowny, ciezki, parszywy kaszel. Buchung mowi, ze ma astme i zadko kiedy stac ja na lekarstwa. Dolma z grymasem bolu wychodzi na zewnatrz i dopiero tam kaszel sie uspokaja. Wraca smiejac sie i komentujac zart, ktory ja wczesniej rozsmieszyl.

Jakis czas potem rozmawiamy z Wujkiem (podobno jest nastarsza osoba w wiosce, a ma dopiero 58 lat). Wujek jest przeslodka osoba, prawie nie mowi po angielsku, ale i tak ma wzystko wypisane na twarzy. Opowiada wesolo (Buchung tlumaczy) o wypasaniu krow i o swojej corce, ktora mieszka w Niemczech. Nagle Wujkowi zaczynaja sie zbierac lzy w oczach i normalnie zaczyna plakac... Buchung tlumaczy mi, ze przypomniala mu sie zona, ktora umarla kilka miesiecy wczesniej. Bedzie to pierwszy Losar bez niej. Wujek mowi, ze teraz sam tez chcialby umrzec. Pokazuje mi oltarzyk z jej zdjeciami. Robie zdjecia tym zdjeciom, co poczytuja jako oddanie szacunku zmarlej...

Pozniej rozmawiam ze starszym bratem Buchunga. Wypytuje mnie o Polske, zartuje czy go nie zabiore ze soba do Warszawy. Rozmawiamy tak sobie beztrosko (jest jedna z 2 osob po tybetanskiej stronie rzeki, ktore opanowaly komunikatywny angielski) i sam nie wiem kiedy rozmowa przechodzi w przygnebiajaca opowiesc o totalnym braku perspektyw na robote w Siabru i okolicach, o tym jak pracowal kiedys w makabrycznych warunkach na jakichs malezyjskich kutrach... Potem po prostu rozesmial sie, rzucil zart i wrocil do krecenia ciasta.

4 komentarze:

Bol-Bol pisze...

Czyta się to, niczym najlepszą powieść! Niesamowicie wciągające! :) W napięciu czekam na ciąg dalszy.

Pozdrawiam serdecznie.

agawwa pisze...

Michał,
masz niesamowity dar obserwacji i talent do opisywania tego, co widzisz wokół. To prawdziwy reportaż podróżniczy, świetnie się czyta. Czekam na równie ciekawe spostrzeżenia ze szkoły dla Tybetańczyków. Pozdrowienia dla Was obojga:)

Michał pisze...

Dzieki :) Troche to takie "pisanie na kolanie", wiec fajnie ze sie komus podoba :)

Mek pisze...

google maps don't known where is this village, if i can eat european bread from bakery on this place it will be another miracle ;-)