poniedziałek, 23 lutego 2009

Siabru Bensi

04.02.2009

Nastepnego dnia idziemy piechota w oczekiwaniu na jakiegos stopa. Ale naprawde malo co tamtedy jezdzi…

Wloke sie na koncu stawki, walczac z zatkanym nosem. A smarcze na zolto (od pylu) i czerwono (od krwi) – gdyby to nie byl katar, byloby to ciekawe doznanie artystyczne… Gdy Zuza z Wojtkiem zatrzymuja sie, zeby cos ogladac i pstrykac fotki, ja pre dalej, zeby ich wyprzedzic i gdzies tam z przodu odpoczac. Gdy w koncu znajduje dobre miejsce i zrzucam plecak… nadjezdza autobus – caly misterny plan na nic :)

Wieczorem docieramy do Siabru Bensi, bedacego wrotami do doliny Langtang. W autobusie spotykamyu chlopaka, ktory zaprowadza nas do malego hoteliku nalezacego do jego rodziny (ale spimy na podworku pod namiotem – miejsce jest na skarpie z widokiem na rzeke i miasteczko).


Uliczka Siabru.

Mamy niesamowite szczescie, bo tego samego dnia w miejscowej swiatyni odbywa sie uroczystosc ku czci zmarlej 49 dni temu kobiety. Chlopak zaprasza nas tam. Gdybysmy wczoraj zdazyli na autobus, na 100% omineloby nas to.

Na wieczor schodza sie krewni, przyjaciele i znajomi ze wszystkich okolicznych wiosek. Swieto, chociaz ku czci zmarlej, jest raczej prestekstem do spotkania i zabawy. Przy malym kamiennym dziedzincu znajduje sie buddyjska swiatynia, dom w ktorym siedza kobiety, dom w ktorym siedza mezczyzni oraz kuchnia. Po srodku zostaje rozpalone ognisko.

Na dobry poczatek zostajemy posadzeni na kamieniach i dostajemy wielki talerz ryzu z warzywami i sosem (jeszcze nie wiemy, jak sie to nazywa). Juz po polowie jestesmy pelni po dziurki w nosie… Wojtek jakos sie uporal, ale my z Zuza po prostu nie jestesmy w stanie… A nie mozemy zostawic, zeby nikogo nie urazic – klasyczny problem goscia, ktory moze wydawac sie smieszny, ale wcale taki nie jest :) W dodatku do picia dostajemy cian – miejscowe piwo oraz rakszi – miejscowy samogon (na szczescie nie tak mocny jak nasz). Obydwa sa zrobione z ryzu i obydwa smakuja tak, ze najchetniej bym wylal, tylko znow – nie wypada (ale czestuja tym tak czesto, ze w koncu chodze do toalety tylko po to, zeby oprozniac kubki, potem Zuza mi mowi ze robila to samo :) )

Ludzie biesiaduja na dziedzincu i co jakis czas czesc z nich wchodzi do swiatyni, gdzie lamowie odprawiaja modly przy dzwiekach miesamowitej muzyki. Po srodku kleczy kukla, ktora ma chyba symbolizowac zmarla…

Co jakis czas mowia nam, ze niedlugo beda tance – bardzo ciekawi mnie, jak to bedzie wygladac… Najpierw kilku mezczyzn staje w rogu dziedzinca i zaczyna spiewac. Bardzo melancholijnie brzmia te ich piesni, nawet te ktore podobno sa wesole. Po jakim czasie zaczynaja poruszac sie w lewo po okregu, charakterystycznie stapajac – raz jedna noga i dwa razy druga. Okazuje sie ze tak wlasnie wyglada ten taniec – jedynym urozmaiceniem bedzie lapanie sie w pasie, odrobine wieksze wymachy nog do przodu oraz rytmicznie swisniecia. Do tanczacych co chwile dolaczaja nowi mezczyzni, potem takze kobiety. Po polnocy bedzie to juz cale kolo otaczajace dziedziniec.


W tle oswietlona bozonarodzeniowymi lampkami swiatynia (wlasciwie to kapliczka). Tez rzadek stojacych ludzi z tylu to tanczacy.

Oprocz naszego chlopaka najczesciej rozmawiamy z pietnastoletnia dziewczynka o wygladzie dwunastolatki (dzieci tutaj bardzo powoli rosna. Zaskakujaco dobrze wlada angielskim. Po jakims czasie zwierza sie, ze bardzo chcialaby studiowac, ale nie ma pieniedzy i czy moze moglibysmy sponsorowac jej studia… Wprawia nas to w niezle zaklopotanie (dopiero potem dowiemy sie, ze w Nepalu to normalna praktyka – malo kogo stac na studia i spotkamy po drodze mnostwo przypadkow takiego sponsoringu).


Moment w ktorym Michal przerzuca sie z dzieci Rwandyjskich na Nepalskie ;))

Zagaduje mnie wlasciciel jednego z hotelikow. Mowi mi, ze my w Europie to mamy fajna kulture. Bo jak w Nepalu ktos zarobi pieniadze, to od razu buduje dom albo kupuje bizuterie. A w Europie jak ktos zarobi pieniadze, to najpierw woli popodrozowac, poznac swiat itd. Nie wyprowadzam go z bledu…

Brak komentarzy: