
Szosta rano... Za tym ryjem kryje sie fantastyczny widok na miasteczko i wawoz z rzeka (i nie mam na mysli kapiacych sie tam kobiet;) )
Dzis czas na pierwszy prawdziwie gorski szlak. Moi himalaisci pedza jak mlode kozice, a ja walcze z katarem, kaszlem, kondycja, a potem jeszcze na dodatek z kolanem (stala sie jedyna rzecz, jakiej obawialem sie przed wyjazdem, to znaczy znowu cos chrupnelo mi w rzepce…). Najgorszy jest ten zatkany nos – nie dosc ze nie mozna oddychac, to jeszcze usta i gardlo wysuszone na wior. Jednym slowem nie jest dobrze – ostatnie podejscie pokonuje niemalze na czworaka.
Do osiagniecia zalozonego celu zabraklo nam dzis okolo godziny. Zatrzymujemy sie w uroczym schronisku prowadzonym przez jedna kobiete (Tybetanke). Rozbijamy namiot, gotujemy sobie strawe, a potem postanawiamy isc do kuchni, poprosic o gotowana wode.
Tam, przy piecu, siedzi juz drugi gosc – mniej wiecej 50-letni Rosjanin Siergiej – i wcina ziemniaki. Mija moze kilka minut i proponuje nam “Zielonego Ducha”… Co on, chce marihuane z nami palic? Okazuje sie, ze tak sie mowi na spirytus… :)
Spedzamy wiec wieczor przy piecu, ziemniakach, kislu i spirytusie… Siergiej to dusza-czlowiek, rozmawiamy z nim niemalze o wszystkim. Chlopak na wszytko ma gotowa odpowiedz: “Co zdjelac…” albo “Maybe… Maybe no…” I absolutny brak cisnienia na cokolwiek.
Jakis czas temu pisalem, ze nie da sie poznac wszystkich ludzkich historii tak, jakby sie chcialo. Ale jest tez druga strona medalu - “tryb podrozy” pozwala poznac mnostwo ciekawych ludzi , a zaraz potem blyskawicznie zniknac z ich zycia. Mozna wziac od drugiej osoby to, co sie chce (i na co pozwoli), dac z siebie to co sie chce, a potem nie interesuja cie juz zadne jej klopoty, nie trzeba chodzic na zadne kompromisy – po prostu idzie sie dalej i spotyka kogos nowego. Bardzo to odpowiada mojej samotniczej naturze ;)

A na dobranoc widok na nasz oboz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz